sobota, 26 października 2013

Paradoks


W życiu kieruję się zasadą „żyj i daj żyć innym”. Nie czepiam się nikogo bez powodu, nie awanturuję, nie robie na złość i niewiele rzeczy w życiu mi przeszkadza. I tego samego oczekuję od innych.

Jak wyprowadzałam się na wieś, wydawało mi się, że na wsi będzie wolność. Wolność od bzdurnych nakazów i zakazów, wolność od ludzi, którzy próbują podporządkować świat swojej jedynie słusznej ideologii. Dziś nagle odkryłam, że przeprowadzając się na wieś wcale się od tego nie uwolniłam.

A wszystko zaczęło się od krowy – chyba jedynej we wsi która,  w przypływie litości, po wieloletnim siedzeniu w karcerze zwanym oborą, nagle zaczęła pojawiać się na łące ponad moim domem. Psy, nienawykłe do takiego zwierzęcia chyba pomyślały, że to taka wyrośnięta sarna. Narobiły rabanu, a najmniejsza suczka, 12 kg żywej wagi, biegająca na spacerze luzem ale na wszelki wypadek w kagańcu, ruszyła za krową w pogoń. Krowa zadarła ogon do góry i chodu do chałupy. A za krową pognał właściciel.

Najpierw było ostrzeżenie ustne. Syn własciciela krowy, miejscowy alkoholik, dał mi do zrozumienia, że wszystko wokół jest jego i on nie życzy sobie, żebym chodziła z psami po jego łące.
Powiedziałam mu, żeby się odczepił.
Dziś miałam watpliwą przyjemność spotkać go ponownie. Po spokojnym wysłuchaniu co ma mi do powiedzenia, poszłam na skargę do jego rodziców, wiekowych już ludzi, mając nadzieję, że są w przeciwieństwie do swojego syna, jeszcze w pełni władz umysłowych.

No i się rozczarowałam.

Ludzie ci nie tylko nie mieli zamiaru przemówić swojemu synowi do rozsądku, ale reprezentowali dokładnie taką samą ideologię. Oskarżyli mnie, że drepczę trawę, która jest przeznaczona dla krowy, psy leją i srają i krowa nie chce tej trawy jeść ( co akurat do mnie przemawia) po czym załadowali na wóz gnój z zamiarem wywiezienia go na rzeczoną łąkę.
Dodali jeszcze, że wszystkie te łąki są ich, moje psy straszą dzieci we wsi, tak że wszyscy sąsiedzi boją się wypuszczać je z domu i że mordują sarny i zające.
Starzy nie byli jeszcze najgorsi. Najgorszy był drugi syn. W pewnej chwili zaczął nawet mnie szarpać za ubranie i wypychać za płot. Udawałam, że nie słyszę rynsztoku płynącego z jego ust. Ot taki to już jest wiejski savoir vivre.

Koniec kropka.

O czym można rozmawiać z tymi ludźmi. Po co tłumaczyć, że psy na spacer chodzą na smyczy albo w kagańcu bo w polach grasują dziki, dwa razy w tygodniu – w sobotę i niedzielę - bo na inne spacery nie mam czasu. Że nie mordują saren i nie zjadają dzieci bo je obficie karmię. Oni wiedzą swoje. Próbowałam uprzejmie dowiedzieć się, dlaczego moje spacery zaczeły im przeszkadzać dopiero po 15 latach. Dowiedziałam się, że milczeli w cierpieniu :)

Tak naprawdę, zatargi z miejscową ludnością są nieuniknione.
My, ludzie z miasta na wsi zawsze będziemy obcy. I to wcale nie dlatego, że nie chcemy się zasymilować z miejscową społecznością. To oni nas nie chcą. Inaczej mówimy, wyznajemy inne poglądy, nie udajemy kogoś innego niż jesteśmy i nie wstydzimy się swojego pochodzenia. Bo po prostu nie mamy takiej potrzeby.
Czy to zazdrość? Nie wiem. Kiedyś od pewnej paniusi, stylizowanej na miastową dowiedziałam się, że „przyjechała tu taka z miasta i będzie się panoszyć”.

I tak samo, jak my ludzie z miasta, jesteśmy obcy na wsi, tak wieśniacy są obcy w mieście. Poznać ich z daleka. Po mentalności, po stosunku do świata i żywych stworzeń, po mowie. W przeciwieństwie do nas wstydzą się swojego pochodzenia i próbują nieudolnie je ukryć udając kogoś innego niż są w rzeczywistości. Rzadko którym się to udaje.


Taki to już jest paradoks.

Edit.  Paradoksem jest też to, że nie mogę komentować wpisów na własnym blogu, ale nie chce mi się nad tym teraz myśleć jak to naprawić.
 Ale ponieważ komentarz Ketele podniósł mi ciśnienie odpowiadam w ten sposób.
Szanowna Pani. Moje psy muszą biegać po cudzych polach, bo własnych mają tylko 17 arów. Mieszkam na wsi 8 lat, a mam kontakt z wsią lat 50 i nigdy w życiu nie spotkałam się z koniecznością pytania właścicieli łąk o zgodę na spacerowanie po nich z psami. Nie tarasiło się tylko trawy, która przeznaczona była do skoszenia. Po innych łąkach zawsze można było chodzić. Jako dzieci ganialiśmy z psami po łąkach między krowami i nikt nam złego słowa nie powiedział. Nie wiem czy wiesz, ale krowa to bardzo czyste zwierzę. Zje gwoździa, ale kupy nie ruszy. A na łąkach są nie tylko psie kupy. Łażą sarny, dziki, lisy, koty i wszystko to robi kupę i sika, bo gdzieś musi. I wszystko jest zarażone pasożytami. W przeciwieństwie do moich psów, które regularnie odrobaczam. Jak tak czytam Twój wpis, to bez obrazy, ale przypominasz mi osoby o których piszę w poście.
 

sobota, 12 października 2013

Podsumowanie wakacji


Zawsze z końcem lata robię podsumowanie minionych wakacji i zaczynam planować, co będę robić w następnym roku. Sumuję wydatki, sprawdzam na czym mogłam zaoszczędzić, zastanawiam się co by się jeszcze przydało kupić.

W tym roku prawie 3 tygodnie wakacji spędzone z córką nad morzem wraz z dojazdem kosztowały mnie
2 451zł.

Na tę kwotę złożyły się:
pobyt na campingu – 780zł (2 osoby, 2 psy, namiot samochód)
paliwo(gaz) - 205zł (4 tankowania + ciut więcej)
koszt opieki na pozostałymi w domu psami – 550zł
jedzenie – 765zł
konserwy dla psów 150zł

Na czym mogłam zaoszczędzić?.
  • Na przykład na kwocie wydanej za pobyt na campingu. Camping na który jeżdzimy jest drogi. Chyba najdroższy. To camping Przymorze. Za wszystko się płaci. Koszt pobytu dwóch osób z psami, samochodu, namiotu daje kwotę 52 zł dziennie, a komfort pobytu w tym roku nie był rewelacyjny. Pleśń na sufitach i ciągły brak papieru w toaletach. Są w Rowach campingi, gdzie można przebywać za zdecydowanie mniejsza kwotę, a komfort jest porównywalny albo lepszy - na przykład Wagabunda.

Co się sprawdziło?
  • -Namiot. To Hannah Bight – 3 osobowy, z dużym przedsionkiem w którym można swobodnie stanąć, wykonany starannie i z bajerami. Nie miałam żadnego problemu, żeby go rozłożyć po raz pierwszy. Wszystko jest oznaczone kolorami. W namiocie najpierw rozkłada się tropik, a później podwiesza sypialnie. W razie deszczu mokry jest tylko tropik. Piszę 3-osobowy, choć w internecie stoi, że czteroosobowy. Moim zdaniem tam 4 osoby nie wejdą, chyba że bez materacy i na śledzia.



  • -Jazda w nocy. Cisza, spokój, bez korków, upału i zbytniego pośpiechu. W tamtą stronę trochę byłam zmęczona i mimo guarany czułam piasek pod powiekami, choć spać mi się nie chciało. Spowrotem – bez problemu. Wyjechałyśmy o 13.00 dojechałyśmy na 4 rano. Pół trasy przebiegało w dzień i nawet dość się jechało, z wyjątkiem Torunia, gdzie był gigantyczny korek do jedynego na Wiśle mostu. Toruń, Łódź i inne duże miasta trzeba w dzień omijać szerokim łukiem. Same korki i remonty dróg.

Co się nie sprawdziło?
  • Stolik i krzesła. Były za małe, za minimalistyczne. Na stole nic się nie mieściło, przy dłuższym siedzeniu na krześle bolał kregosłup. Sprawdzały się, jak jeździłam z malutkim namiotem, przy dużym straciły rację bytu.  Dochodzę do wniosku, że przychodzi moment, w którym człowiek zaczyna oczekiwać minimum komfortu. Życie po harcersku już nie dla mnie.

Co kupić na przyszłość?
  • Wspomniane krzesła z oparciem i porządny stół. Składaną szafkę z tkaniny na aluminiowym stelażu – żeby jakoś ogarnąć ten bałagan. 3 kg butlę gazową – żeby nie drżeć, że gaz się skończy. Dwa kapoki dla psów - żeby się nie utopiły w Łupawie :) Dlaczego w Łupawie a nie w morzu? Bo w morzu się nie mogą kąpać. Nie wiem dlaczego, ale po piciu morskiej wody miały krwawą biegunkę. Problem narastał od lat i w tym roku było apogeum. Nawet nie chcę myśleć co jest w tej wodzie, ja w każym razie od lat nie wchodzę do Bałtyku wyżej niż do kolan. Myślę, że po 30 latach nadszedł czas na zmiany.

A o nieśmiałych planach na przyszły rok kiełkujących w mojej głowie będzie następnym razem.
Piszę mało, ale dużo myślę. Może w końcu będę miała czas przelać te myśli na papier.