W życiu kieruję się zasadą „żyj i daj żyć innym”. Nie czepiam się nikogo bez powodu, nie awanturuję, nie robie na złość i niewiele rzeczy w życiu mi przeszkadza. I tego samego oczekuję od innych.
Jak wyprowadzałam się na wieś, wydawało mi się, że na wsi będzie wolność. Wolność od bzdurnych nakazów i zakazów, wolność od ludzi, którzy próbują podporządkować świat swojej jedynie słusznej ideologii. Dziś nagle odkryłam, że przeprowadzając się na wieś wcale się od tego nie uwolniłam.
A wszystko zaczęło się od krowy – chyba jedynej we wsi która, w przypływie litości, po wieloletnim siedzeniu w karcerze zwanym oborą, nagle zaczęła pojawiać się na łące ponad moim domem. Psy, nienawykłe do takiego zwierzęcia chyba pomyślały, że to taka wyrośnięta sarna. Narobiły rabanu, a najmniejsza suczka, 12 kg żywej wagi, biegająca na spacerze luzem ale na wszelki wypadek w kagańcu, ruszyła za krową w pogoń. Krowa zadarła ogon do góry i chodu do chałupy. A za krową pognał właściciel.
Najpierw było ostrzeżenie ustne. Syn własciciela krowy, miejscowy alkoholik, dał mi do zrozumienia, że wszystko wokół jest jego i on nie życzy sobie, żebym chodziła z psami po jego łące.
Powiedziałam mu, żeby się odczepił.
Dziś miałam watpliwą przyjemność spotkać go ponownie. Po spokojnym wysłuchaniu co ma mi do powiedzenia, poszłam na skargę do jego rodziców, wiekowych już ludzi, mając nadzieję, że są w przeciwieństwie do swojego syna, jeszcze w pełni władz umysłowych.
No i się rozczarowałam.
Ludzie ci nie tylko nie mieli zamiaru przemówić swojemu synowi do rozsądku, ale reprezentowali dokładnie taką samą ideologię. Oskarżyli mnie, że drepczę trawę, która jest przeznaczona dla krowy, psy leją i srają i krowa nie chce tej trawy jeść ( co akurat do mnie przemawia) po czym załadowali na wóz gnój z zamiarem wywiezienia go na rzeczoną łąkę.
Dodali jeszcze, że wszystkie te łąki są ich, moje psy straszą dzieci we wsi, tak że wszyscy sąsiedzi boją się wypuszczać je z domu i że mordują sarny i zające.
Starzy nie byli jeszcze najgorsi. Najgorszy był drugi syn. W pewnej chwili zaczął nawet mnie szarpać za ubranie i wypychać za płot. Udawałam, że nie słyszę rynsztoku płynącego z jego ust. Ot taki to już jest wiejski savoir vivre.
Koniec kropka.
O czym można rozmawiać z tymi ludźmi. Po co tłumaczyć, że psy na spacer chodzą na smyczy albo w kagańcu bo w polach grasują dziki, dwa razy w tygodniu – w sobotę i niedzielę - bo na inne spacery nie mam czasu. Że nie mordują saren i nie zjadają dzieci bo je obficie karmię. Oni wiedzą swoje. Próbowałam uprzejmie dowiedzieć się, dlaczego moje spacery zaczeły im przeszkadzać dopiero po 15 latach. Dowiedziałam się, że milczeli w cierpieniu :)
Tak naprawdę, zatargi z miejscową ludnością są nieuniknione.
My, ludzie z miasta na wsi zawsze będziemy obcy. I to wcale nie dlatego, że nie chcemy się zasymilować z miejscową społecznością. To oni nas nie chcą. Inaczej mówimy, wyznajemy inne poglądy, nie udajemy kogoś innego niż jesteśmy i nie wstydzimy się swojego pochodzenia. Bo po prostu nie mamy takiej potrzeby.
Czy to zazdrość? Nie wiem. Kiedyś od pewnej paniusi, stylizowanej na miastową dowiedziałam się, że „przyjechała tu taka z miasta i będzie się panoszyć”.
I tak samo, jak my ludzie z miasta, jesteśmy obcy na wsi, tak wieśniacy są obcy w mieście. Poznać ich z daleka. Po mentalności, po stosunku do świata i żywych stworzeń, po mowie. W przeciwieństwie do nas wstydzą się swojego pochodzenia i próbują nieudolnie je ukryć udając kogoś innego niż są w rzeczywistości. Rzadko którym się to udaje.
Taki to już jest paradoks.
Edit. Paradoksem jest też to, że nie mogę komentować wpisów na własnym blogu, ale nie chce mi się nad tym teraz myśleć jak to naprawić.
Ale ponieważ komentarz Ketele podniósł mi ciśnienie odpowiadam w ten sposób.
Szanowna Pani. Moje psy muszą biegać po cudzych polach, bo własnych mają tylko 17 arów. Mieszkam na wsi 8 lat, a mam kontakt z wsią lat 50 i nigdy w życiu nie spotkałam się z koniecznością pytania właścicieli łąk o zgodę na spacerowanie po nich z psami. Nie tarasiło się tylko trawy, która przeznaczona była do skoszenia. Po innych łąkach zawsze można było chodzić. Jako dzieci ganialiśmy z psami po łąkach między krowami i nikt nam złego słowa nie powiedział. Nie wiem czy wiesz, ale krowa to bardzo czyste zwierzę. Zje gwoździa, ale kupy nie ruszy. A na łąkach są nie tylko psie kupy. Łażą sarny, dziki, lisy, koty i wszystko to robi kupę i sika, bo gdzieś musi. I wszystko jest zarażone pasożytami. W przeciwieństwie do moich psów, które regularnie odrobaczam. Jak tak czytam Twój wpis, to bez obrazy, ale przypominasz mi osoby o których piszę w poście.
Edit. Paradoksem jest też to, że nie mogę komentować wpisów na własnym blogu, ale nie chce mi się nad tym teraz myśleć jak to naprawić.
Ale ponieważ komentarz Ketele podniósł mi ciśnienie odpowiadam w ten sposób.
Szanowna Pani. Moje psy muszą biegać po cudzych polach, bo własnych mają tylko 17 arów. Mieszkam na wsi 8 lat, a mam kontakt z wsią lat 50 i nigdy w życiu nie spotkałam się z koniecznością pytania właścicieli łąk o zgodę na spacerowanie po nich z psami. Nie tarasiło się tylko trawy, która przeznaczona była do skoszenia. Po innych łąkach zawsze można było chodzić. Jako dzieci ganialiśmy z psami po łąkach między krowami i nikt nam złego słowa nie powiedział. Nie wiem czy wiesz, ale krowa to bardzo czyste zwierzę. Zje gwoździa, ale kupy nie ruszy. A na łąkach są nie tylko psie kupy. Łażą sarny, dziki, lisy, koty i wszystko to robi kupę i sika, bo gdzieś musi. I wszystko jest zarażone pasożytami. W przeciwieństwie do moich psów, które regularnie odrobaczam. Jak tak czytam Twój wpis, to bez obrazy, ale przypominasz mi osoby o których piszę w poście.