niedziela, 28 lipca 2013

To se nevrátí


Przedruk ze strony: http://www.eioba.pl/a/2voj/my-dzieci-tamtych-rodzicow

My, dzieci tamtych rodziców.

Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędzaliśmy dzieciństwo na obrzeżach małego miasteczka—właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią nasze szalone lata 80.:

Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy).

Nie chodziliśmy do przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.

Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się spociliśmy.

Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nigdy nie stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia. Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci spirytusem.

Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.

Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę. Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo—jak zwykle.

Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy się w podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie muszą do niej wracać.

Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli. Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.

Zimą ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy. Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy. Dorośli nie wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.

Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.

Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję (wtedy MO), żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy  pomocą dydaktyczną, a policja zajmowała się sprawami dorosłych.

Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do poprawczaka.

W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina. Nie potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak szliśmy grzecznie spać.

Pies łaził z nami—bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi.

Raz uwiązaliśmy psa na „sznurku od presy” i poszliśmy z nim na spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.

Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.

Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby się nie osikać lub „tam” nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział. Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.

Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać, mówić dzień dobry i nosić za nią zakupy.

Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.


Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.

 Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec postawił mu piwo.

 Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.

 Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.

 Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.

 Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.

 Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.

 Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie liczył kalorii.

Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Nikt się nie brzydził.

 Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł.

 Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd.

 Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie—bez beczenia i wycierania ust rękawem.

 Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.

 Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić, musieliśmy sobie dawać radę sami.

 Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.

Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc przypadkowych wychowawców.

Wszyscy przeżyliśmy, nikt  nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. Niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dziś jesteśmy o wiele bardziej ucywilizowani.

My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas dobrze wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.

 . Autor: Jaszczurka

 

poniedziałek, 8 lipca 2013

Obietnica

 Psy, można powiedzieć że od zawsze, darzę jakąś szczególną sympatią. Prawie od zawsze też się nimi opiekuję. Lata doświadczeń spowodowały, że mam do nich wyważony stosunek. Nie pozwalam „wejść sobie na głowę”, ale równocześnie troszczę się o nie najlepiej jak umiem, bo wyznaję zasadę, że jak się komuś coś obiecało, to należy słowa dotrzymać.
 Nie zawsze próby dotrzymania złożonej obietnicy przychodzą bez wysiłku. Psy jak i ludzie mają różne charaktery. I mogą także chorować na choroby umysłowe, o czym kilkakrotnie mogłam się przekonać.

Pierwszy mój pies wzięty był z azylu. To był wielki, wilczuro-podobny mieszaniec, zgarnięty w wieku 6 miesięcy z działek, gdzie ktoś go przykuł łańcuchem do budy i zostawił, mając pewno nadzieję, że się sam wyżywi trawą i korą drzew.
 Miły i bezkonfliktowy szczeniak wyrósł na wielkie agresywne bydle. Namiętnie gryzł się z psami i atakował ludzi. Do dziś pamiętam historię, jak 30 lat temu na wakacjach w Rowach, zaraz zresztą po tym jak żeśmy przyjechali, pogryzł się z równie agresywnym rottweilerem, który wylazł z posesji przez dziurę w płocie. Rottweiler, sam pokieraszowany, mojemu psu wyszarpał skórę w okolicach odbytu , aż gruczoły przyodbytnicze wylazły na wierzch. Kwalifikowało się do szycia, szczęśliwie  zarosło samo bez komplikacji.

Prot, bo takie wdzięczne imię dostał po lekturze książki Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku, nienawidził mężczyzn, a w szczególności starych mężczyzn. Rzucał się bez ostrzeżenia i łapał za spodnie i buty. Pomimo że nosił kaganiec, nie jednemu narobił stracha. Niestety, miał w swojej karierze również pogryzienia ludzi. Dziś pewno przez niego wylądowałabym w kryminale albo dostała zawału. Ale wtedy miałam 18 lat i inne spojrzenie na świat. Mam wrażenie, że inni też byli ludzie. Przy tej całej swojej agresji, w domu był wesołym, mądrym, przyjaznym psiakiem.
I miał jedną miłość i cel istnienia.  Godzinami gonił za piłką, jak nikt się z nim nie chciał bawić, bawił się sam, popychając nosem i naskakując na kamień, tak że ten odlatywał na odległość.
Dożył z nami do 14 roku życia. Długo by o nim opowiadać, to był mój najukochańszy pies i żaden następny mu nigdy nie dorównał inteligencją. I agresją też :)


Po tym jak przeprowadziłam się na wieś, postanowiłam,  skoro mam warunki, uratować jakieś psie istnienie. Mając już wtedy 4 psy wybór mój padł na kaukazo-podobną sukę z likwidowanego schroniska w Olkuszu, zwanego potocznie mordownią.

Suka  w krótkim czasie po opuszczeniu bram przybytku, z nerwów opróżniła żołądek, wylewając zawartość w postaci śmierdzącej brei z kawałkami włosów i kości na tapicerkę w samochodzie. Wypuszczona w ogródku, nie dała do siebie podejść przez dwa tygodnie.
Mijał czas, a suka robiła się coraz bardziej agresywna. Upodobała sobie w szczególności jednego z psów i znęcała się nad nim w każdych okolicznościach. Zaczął załatwiać się w domu.
Kiedyś, w trakcie spaceru, będąc w  kagańcu, zaatakowała go bez żadnego powodu. Kaganiec rozleciał się, jakby był z papieru. Zaczęły się szarpać i przewracać w trawie i krzakach. Nie moglam ich rozdzielić, nie reagowały na wrzaski i uderzenia smyczą. W pewnym momencie złapała go za gardło i tak już została. Pierwszy raz na oczy ujrzałam jak pies dostaje ściskoszczęku. Ten drugi w jej zębach zaczął rzęzić.
 Dziś jak patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że ryzykowałam życie. Ale wtedy, nie myślałam logicznie, chciałam tylko za wszelką cenę uratować psu życie. Złapałam sukę z obrożę, skręciłam obrożę wokół dłoni i zaczęłam ją dusić.Nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle siły. To był duży, 40-kg pies.  Jak go puściła, dusząc ją dalej charczącą i pieniącą się z wściekłości powlokłam do domu i wepchałam do kojca. To było jakieś 100m. Byłam galareta z wysiłku i nerwów.
Zaczęłam zastanawiać się co robić. Zwrot psa do mordowni z reklamacjami nie był możliwy. Ja się po prostu jej bałam. W mojej ocenie nie była normalna. Miałam tylko nadzieję, że jej agresja jest skierowana wyłącznie na psy.

Umówiłam się z koleżanką, która wraz z mężem szkoli psy, że nauczy ją wykonywać podstawowe polecenia. Miałam w planach wedrówki  po górach. W towarzystwie takiego psa samotna kobieta mogła czuć się bezpiecznie. Chciałam dać suce kolejną szansę.
W ostatnim dniu dwutygodniowego pobytu u nich, rzuciła się, bez powodu,  na szkolącego ją mężczyznę. To był atak furiata, zęby na wierzchu i piana cieknąca z pyska.
Wspólnie podjęliśmy decyzję o tym, żeby ją uśpić.

To nie były w moim życiu jedyne drastyczne historie z udziałem psów. Wielokrotnie byłam pogryziona. Najmocniej w trakcie wakacji nad morzem, gdy właściciel kempingu, przekonany, że wszyscy goście wyjechali, spuścił z łańcucha dwa psy: owczarka niemieckiego i teriera.
Jedyne co zdążyłam zanim zaatakowały to  dwuletnią wówczas córkę schować do samochodu. Duży tylko szczekał, skacząc wokół mnie, mały doskakiwał i gryzł mnie po nogach i pośladkach. A uścisk miał mocny. 
Miałam ochotę go kopnąć, ale bałam się, że w odwecie duży pies mnie zaatakuje.
Gdy  w końcu udało mi się od nich uwolnić, byłam cała w siniakach i w ranach. Jako gratyfikację uzyskałam wgląd do książeczki szczepień i serdeczne przeprosiny.

Mimo tych wszystkich krwawych i niebezpiecznych zdarzeń, moja sympatia do psów nic nie straciła ze swej mocy. Mam psy, kocham psy i będę je mieć i kochać dopóki dam radę.
W większości przypadków są spokojne, łagodne i może nawet mają jakieś wady, ale przecież nikt nie jest idealny. Z chwilą podjęcia decyzji o posiadaniu psów, złożyłam im również milczącą obietnicę, że nie opuszczę ich aż do śmierci. A ja  lubię dotrzymywać obietnic.

niedziela, 7 lipca 2013

Wakacje - poważne zadanie logistyczne

Wyjazd nad morze samochodem marki seicento z dwoma psami o łącznej masie 65 kg i pyskatą córeczką wymaga przygotowań logistycznych.

Po pierwsze - córeczce trzeba dać zajęcie, żeby za dużo nie gadała.
Moja córka od lat robi z dzipiesa ( Boże jak to się pisze - znów ktoś mi wytknie błędy ortograficzne).
Dwa lata temu, wymyśliłam trasę z Krakowa do Rowów z pominięciem wszystkich dużych miast. Chodziło o to, żeby w upale nie stać w korkach i nie ugotować psów w samochodzie.
Wrzuciłam w Targeo opcję drogi  najkrótszej, z pominięciem dróg płatnych. I pokazało mi trasę, którą każdy może sobie wyświetlić. Wiodła drogami trzeciej i dalszej kolejności odśnieżania, ale jakościowo nie najgorszymi. Było spokojnie, mało ruchliwie, bez tirów z wyjątkiem okolic Łodzi i innych dużych miast, które nie mają obwodnicy,  a które tiry objeżdżały bocznymi drogami.


Żeby nie zabłądzić, bo wtedy nie miałam jeszcze nawigacji, wydrukowałam z Targeo w dużym powiększeniu mapy poszczególnych miejscowości i skrzyżowań dróg, zaznaczając na czerwono trasę przejazdu. Powstała z tego spora książeczka. Moja córka śledziła trasę na mapkach i dyrygowała, jak jechać.

Jako kierowca, mam jeden poważny feler. Zasypiam za kierownicą. W czasach kiedy jeszcze jeździłam jako pasażer, wystarczyło, że wsiadłam do samochodu już spałam. Zostało mi to niestety do dzisiaj,  podróż zatem rozkładam na dwa dni. W ubiegłych latach pierwszy  nocleg przewidziałyśmy w miejscowości Pakość. Tam jest ładny kamping holenderski.  Nad jeziorem, ale do jeziora nie ma dostępu, bo przy brzegu bagno i trzciny. Komary i sami obcokrajowcy w kamperach - Holendrzy i Niemcy. Nie było gęby do kogo otworzyć. Dziura zabita dechami. Na jedną noc obleci, ale na dłużej - brrrr.



W drodze powrotnej nocowałyśmy w ośrodku Rafa nad Jeziorskiem. I to był strzał w dziesiątkę. Kamping w połowie drogi. Olbrzymi teren, dostęp do jeziora - można się kąpać. Huśtawki, żaglówki.  Możliwość nocowania, po wcześniejszej rezerwacji, w drewnianych domkach lub przyczepach kampingowych. Przyjmują w gości psy.




Po drugie - zapakować sie do takiego malutkiego samochodu nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy dziecię zabiera walizkę ciuchów, w których zresztą potem wogóle nie chodzi. Bagażnik też malutki, jak na malutkie auto przystało, nic się w nim nie mieści, na tylnym siedzeniu  dwa wieprzki, też nic nie wlezie.

Kupiłam bagażnik na dach. Nie żaden box. Pusty box  waży 20 kg, a moje autko na dach może wziąć tylko 30 kg. Zwykły bagażnik jak do malucha, którym jeżdziliśmy nad morze w dawnych czasach.
Z uwagi na to, że nikt  z takim bagażnikiem dziś nie jeździ, bo to obciach przecież, nie idzie kupić  żadnej wodoodpornej torby. Trzeba sobie radzić samemu. Kiedyś przykryłam bagaże niebieską plandeką z Castoramy. Fruwała na wietrze, że  wszyscy się za mną oglądali. Żółty odrzutowiec z niebieską plandeką :)
 Kolejnym razem kupiłam w Ikei foliowe torby, które służą do przechowywania  pościeli  i te się sprawdziły. Są pojemne, zamykane na zamek, tanie i nie przemakają.
Nie mam śpiwora, bo puchowy z czasów młodości zeżarły mole, a te dostępne w sklepach w umiarkowanej cenie są dla mnie za zimne. A ja już starsza Pani jestem i nie mam zamiaru marznąć. No i nie mogę się przyzwyczaić do śpiwora, który przylega do ciała tak szczelnie, że się odwrócić w nim nie można. Mumia nie dla mnie niestety.
Kupiłam  w Ikei kołdrę z kaczego puchu  i pierza - wielka i ciężka ale po przystepnej cenie i ciepło pod nią i przytulnie. Do torby zmieściła się idealnie i wraz z namiotem i szmatami powędrowała na dach.
Moja córa wybrała śpiwór mumie podszyty wiatrem. Cóż gorąca dziewczyna jest.

W tym roku po raz pierwszy pojadę nad morze z nowym namiotem. Nie zdradzę na razie nazwy, bo może to szajs za ciężkie pieniądze kupiony. W zamyśle miał być duży i wysoki przedsionek i mała sypialnia.
Żeby człowiek o wzroście nie karłowatym mógł się swobodnie wyprostować.
Poprzedni namiot podarł pazurami pies w pierwszym dniu podróży. Obcięłam nożyczkami podarty fragment tropiku i zrobił się ganeczek. Niestety w czasie deszczu do środka lała się woda.


Co jeszcze biorę? Materac dmuchany, pompkę, 1,5 kg butlę gazową i jednopalnikową maszynkę, stolik (drewniany, z odkręcanymi nogami, z demobilu) i dwa krzesełka, konserwy dla psów i trochę jedzenia dla nas na drogę. Z ciuchów po parze wszystkiego. Żeby się prać dało na zmianę. Dwa garnki i patelenkę aluminiową, po dwa kubki i miseczki porcelanowe, łyżeczka szt 1,  dwie łyżki i dwa widelce. Nóż i deseczka do krojenia. No i komputer, żeby zabić chwilową nudę.

Gdzie się to wszystko mieści? Jakoś to upycham. Trochę da się włożyć pod siedzenia, resztę do bagażnika.

Po trzecie, trzeba wymyślić jaką trasą jechać i o jakiej porze dnia i nocy. Aktualnie rozmyślam nad jazdą w nocy. To z uwagi na obecność psów. Jazda w upale samochodem bez klimatyzacji to jest męka pańska, dla mnie również. W zeszłym roku dla ochłody musiałam psy polewać  wodą. Mam już lekki uraz.
Przy wariancie nocnym wchodzi w grę jazda główną drogą. Musi też być odpowiednia pogoda.
Rozważam również możliwość wyjazdu o 2 00 w nocy . O trzeciej robi się już jasno, zdążę dojechać do Olkusza. Do Łodzi jest ode mnie 279km,  powinnam dojechać w  cztery godziny.O szóstej rano  rano nie będzie jeszcze upału i nie powinno być korków. A co potem. Nie wiem. Są jeszcze po drodze Bydgoszcz i Toruń gdzie pewno też są korki.
Wszystko zależy od pogody, a tego wcześniej przewidzieć się nie da. Więc chyba na razie przestanę się nad tym zastanawiać.

No i po czwarte - trzeba znaleźć opiekunkę dla pozostających psów i kotów, która równocześnie przypilnuje domu. Ten problem, przynajmniej na razie, mam  z głowy.  Pare lat temu, dzięki umieszczonemu na  portalu Praca.pl ogłoszeniu, znalazłam dziewczynkę, która zajmuje się domem i zwierzakami w czasie mojej dwutygodniowej nieobecności. Niestety spokojna głowa kosztuje  i wypłacane wynagrodzenie trzeba wliczyć do budżetu, przewidzianego na wyjazd.

 Kto z Was ma jakiś przemyślenia na temat organizacji wakacji i podróży i zechce się nimi podzielić?

sobota, 6 lipca 2013

Żyję :)

Mało się odzywam, bo lato, bo słońce, bo szkoda czasu na siedzenie przed komputerem.

Ale żyję, mam się dobrze, borelioza mnie nie zaatakowała, zmieniłam  pracę na lepszą, córka zdała maturę :)

Teraz myślę głównie o wakacjach.

Ciekawa jestem jak Minimaliści spędzają wakacje. Ja spędzam minimalistycznie, choć za minimalistę się nie uważam. Od 30 lat z przerwami jeżdżę na wakacje nad morze. Polskie morze. Pod namiot.

Zapytacie, co to za cudowna miejscowość, do której chce się jeździć przez 30 lat?

Przedstawiam Państwu  Rowy - moją miłość




Tak tak moi Państwo. Tak się jeździło 30 lat temu. Pozwoliłam sobie wkleić zdjęcia na których jest moja szanowna osoba, bo i tak mnie nikt nie rozpozna :) Łezka się w oku kręci. Nie ma już autka, nie ma faceta, pieski nawet są inne.

Dzisiaj jeździ się tak:






Może wreszcie zdradzę dlaczego kocham Rowy.

To jest taka miejscowość, że każdy znajdzie coś dla siebie. To kilometry pustych, szerokich plaż. To wielogodzinne wędrówki po Słowińskim Parku Narodowym do którego jeszcze można wchodzić z psem. To prześwietlone sosnowe lasy, pachnące żywicą.
Dla szukających wygód - jest co zjeść, jest gdzie się przespać, jest wypożyczalnia rowerów, gokartów - dzieci nie umrą z nudów. Lubisz się opalać na golasa - nie ma problemu. Nie masz z kim zostawić psa - weź go ze sobą, przyjmą go z radością. W Rowach nawet ludzie są inni.

Oczywiście Rowy też idą z "postępem". Postęp rozumiem tu w negatywnym znaczeniu. Ale pomimo upływu lat nie zmieniło się  wiele.  To jest dla mnie od lat miejscowość, w której mogę wypocząć.

Co robię? Całymi dniami łażę po lasach i plaży. Robię po 20 i więcej kilometrów dziennie. Nie zaprzątam sobie głowy gotowaniem - jem w knajpach, nie zaprzątam sobie głowy córką, bawi się sama :)
Nie ma znaczenia pogoda, byle nie lało ciurkiem.

Jeszcze tylko trzy tygodnie i Kraków zostanie w tyle. Do zobaczenia zatem w Rowach :)