czwartek, 28 marca 2013

Pomysł za grosik część 2

1. Prety do zazdrostek

Długo nie miałam fianek w oknach, uważając je za zbędny luksus, aż pewnego pięknego dnia odkryłam, że jeden z moich kotów ostrzy sobie pazury na framugach. A okna mam drewniane. Jak już wydłubał prawie cały silikon i zdrapał ramy, kupiłam pręty , na których powiesiłam zazdroski sporządzone z firanki kupionej kiedyś w Ikei za 3 zł za mb. Pret kosztował ok 9 zł za 2 sztuki.
Po pierwszym dniu firanki wyglądały tak:


I wtedy wpadłam na pomysł, żeby zamiast tych prętów, na które szkoda wydać pieniędzy, wykorzystać drewniane, ryflowane pręty z Castoramy, do dostania na stoisku drewnianym. Prety są okrągłe, różnej grubości od 6-12 mm
Żeby firanka nie spadała, prety można wykończyć drewnianymi kulkami do dostanie w Empiku. Trzeba w kulce jeszcze wywiercić dziurkę i można wieszać. Koszt pręta 1,34 - 2,42zł w zależności od średnicy.

2. Pojemniki na przyprawy

Kiedyś kupowałam koncentraty pomidorowe w takich maciupkich słoiczkach. Nie było to zbyt oszczędne, ale te słoiczki były takie śliczne :) Wykorzystałam je jako pojemniki na przyprawy.


Słoiczki można okleić nalepkami, żeby było wiadomo, co jest w środku. Półka kupiona za 7 zł w lokalnym Drewexie.

3. Regały do piwnicy

Dostałam w spadku parę blatów  od biurek. Wykorzystałam je do zrobienia regałów do piwnicy, które wyglądają tak:




Cztery nogi z kantówki, połączone gwintowanym pretem o średnicy 12mm kupionym w Castoramie, na którym wspierają się półki. Pręty z obu stron zakończone nakretkami. Dla uzyskania stabilności, dwie nogi przykręcone są do ściany.
Konstrukcję obciążyłam na maxa. Jeszcze się nie zawaliła :)
I taka uwaga. Najpierw trzeba nakręcić nakretki potem obcinać preta. Przy obcinaniu niszczy się gwint na pręcie i nie da się potem nakręcić nakretki.

4. Lejek

Wynalazek genialny w swej prostocie. Ileż to razy wlewając płyn do spryskiwaczy do pojemnika w samochodzie wylałam połowę butelki na ziemię. Odnoszę wrażenie, że producent samochodu jest w zmowie z producentem płynu.
Kupiłam nawet  płyn z zakładanym specjalnym kranikiem. Efekt taki sam jak poprzednio. Chyba tego kraniku nie umiem założyć, bo  jest to zadanie dla wybitnie inteligentnych. Co więc teraz robię? Wożę ze sobą obcietą butelkę od wody mineralnej. Część butelki z szyjką robi za  lejek. Nawet jak się go zgubi, żadna szkoda się nie stanie. Nowy lejek można znaleźć na ulicy.

Ech jaka ja jestem mądra :)

niedziela, 24 marca 2013

Pomysł za grosik

Pomysły racjonalizatorkie to jest to co lubię najbardziej. Ułatwiają życie, sprawiają, że za przysłowiową złotówkę można zastąpić drogi zakup tanim i funkcjonalnym zamiennikiem. Zamiennik najczęściej = prowizorka. Ale jak powszechnie wiadomo prowizorki są najtrwalsze.  Oto  więc  lista prowizorek:

1. Drzwi na gumkę.
Nie wiem jak bywa u Was, ale u mnie drzwi muszą być przymknięte, ze względu na to, że nie cały dom jest ogrzewany. Dlaczego przymknięte, a nie zamknięte? Ano dlatego, że psy chodzą po domu i w zamkniętych drzwiach wydrapują dziury.
Profesjonalne urządzenia do automatycznego przymykania drzwi kosztują majątek, zwłaszcza jak potrzeba kupić kilka sztuk na raz. Dlatego ja mam drzwi na gumkę.


Gumka, najlepiej recepturka (  kilka gumek połączonych ze sobą ) może być gumka do majtek, z jednej strony zahaczona jest o klamkę , z drugiej przywiązana np do szafki.
Żebyśmy nie musieli przechodzić za każdym razem pod gumką  musi ona być przymocowana na ścianie od strony zawiasów. Patent funkcjonuje u mnie od lat. Sprawdza się wyśmienicie.

2. Wiadro z kranem
To pomysł mojego męża, który z powodzeniem stosowaliśmy w czasach studenckich. Dziś można kupić pojemniki z kranem, ale są one dość drogie i według mnie mniej funkcjonalne.
Najlepiej do tego celu nadaje się wiadro budowlane, bo to miękki plastik i łatwiej wierci się w nim otwór do zamocowania kranu. Po prostu takie wiadro nie pęknie w czasie wiercenia. I proponuję, nie wykorzystywać do tego celu największych wiader, bo trudno je dźwignąć do góry, a wiadro przecież musi stać u góry.
Mąż zrobił taką prymitywną łazienkę,  a w niej półkę, na której dało sie postawić wiadro. Jak proponuję podwiesić wiadro na haku pod sufitem. Oczywiście nie musi wisieć tak wysoko. Należy go powiesić na sznurku, bądź łańcuszku, byleby wisiało nad głową.
Do wiadra można wykorzystać zawór z odzysku, bądź taki oto plastikowy kranik, do kupienia w sklepach..


Ps. Zbiornik w Castoramie 20l z kranem kosztuje prawie 63 zł.

3. Identyfikator

To propozycja dla miłośników zwierząt. Moje psy ze względów bezpieczeństwa są "podpisane".
Dostępne w sprzedaży breloczki:


są nie trwałe. Denko odpada od pojemniczka, wygrawerowany napis się wyciera.
Dlatego ja używam breloczków do kluczy.


 Do takiego breloczka należy włożyć karteczkę z numerem telefonu i adresem i powiesić przy obroży. Można też breloczek  przyszyć do obroży.
Zeby zabezpieczyć napis przed uszkodzeniem, trzeba karteczkę okleić taśmą przeźroczystą.
Zresztą tam jest oryginalnie taka twarda folia. Wystarczy karteczkę włożyć pod folię i wtedy okleić. Zaletą takiego breloczka jest to, że widać go z daleka. Nie trzeba psa łapać i zmuszać  do oddania pojemnika bądź "medalu", co przy większych psach mogłoby  skończyć się tragicznie :)
O dziwo, te breloczki są bardzo trwałe. Trwalsze od kupnych.
cdn.

Może ktoś z Was ma jakieś pomysły racjonalizatorskie? Chętnie posłucham i  nawet zastosuję:)

I tylko koni mi żal

Konie- to jedno z tych nie zrealizowanych marzeń.

Nie wiem w jakim stopniu genetyka wpływa na nasze życie, ale w przypadku koni mogę powiedzieć, że miłość do nich wyssałam z mlekiem matki, a właściwie dziadka.

Dziadek był oficerem X Pułku Ułanów Litewskich.


Na studiach w ramach wychowania fizycznego mieliśmy jazdę konną. To była całkowita porażka. Nie tylko nie nauczyłam się jeździć konno, ale wręcz zaczęłam się koni bać. Tamtejsze konie były znarowione, gryzły i kopały. Zamiast jeździć, czyściliśmy im kopyta i wyrzucaliśmy gnój. Była z nas - studentów - po prostu darmowa siła robocza.
Pamiętam jedną  klacz, przed którą  wzajemnie się ostrzegaliśmy. Jak się jej czyściło tylne kopyta i człowiek pozostawał z zadkiem wypiętym w kierunku jej głowy , ta odwracała się i gryzła w wypiętą część ciała.

Na praktykach pracowałam w stajniach. To było stado kilkunastu koników polskich, które luzem zamykane były na noc, w dzień pasły się na łące. Zapanować nad takim stadem to była sztuka. Problem był zwłaszcza, jak trzeba było je nakarmić. Koryta były umieszczone na końcu stajni, konie były po nocy tak wygłodzone, że stały murem i nie dawały wejść do środka. Sięgąjąc łbami do wiadra z owsem, przepychały się wzajemnie, gryzły i kopały. A ja biedna z tym wiadrem musiałam przejść przez całą stajnie i wrzucić owies do koryta.

I wtedy moja miłość do koni wygasła na wiele lat, choć nigdy nie umarła. Przez te lata nie było osoby w moim otoczeniu, która dałaby mi kopa w tyłek i powiedziała "dasz rade". I dlatego konno  nie jeżdżę i już  jeździć nie będę. Na wszystko w życiu jest czas, dla mnie czas na naukę jazdy konnej bezpowrotnie minął.

Czasami  tylko tak sobie marzę, jakby to wspaniele było wsiąść na konia i pogalopować przed siebie.


sobota, 23 marca 2013

Ty tu już nie mieszkasz

Nie. Nie chodzi o faceta :) Chodzi o psa.

W 2009r od znajomych wzięłam dużego biało-brązowego kundla.



 Wszyscy wyjechali za chlebem za granicę, została babcia, która po sprzedaży domu chciała zamieszkać u córki. No i został pies - uciekinier. Siedział na łańcuchu, bo babcia nie umiała sobie z nim poradzić.

U mnie psy nie siedzą na łańcuchu, nie siedzą nawet w budzie.  U mnie psy mieszkają w domu, a niektóre śpią nawet w łóżku.
Przywiozłam to to, odkarmiłam, wykąpałam, pozwoliłam spać  we własnej sypialni.

I wtedy się zaczęło. Okazało się, że Gucio - bo takie wdzięczne imię mu nadano, ma w dupie rakietę i nie idzie go zatrzymać w domu. Na dodatek chodzi po siatce jak kot.

Przez te parę lat, co go mam, wypraktykowałam wszystko. Pastucha elektrycznego, kojec, łańcuch. Pastucha nauczył się przeskakiwać, z kojca uciekać, wystarczyła chwila nieuwagi,  a uwiązany na łańcuchu zdejmował sobie obrożę z głowy. A ponieważ umie naciskać klamki, wychodząc zostawiał mi drzwi i bramkę otwarte na oścież.
Poza tym zamykanie go w kojcu i trzymanie na łańcuchu kłóciło się z moją filozofią życiową.

Sama nie wiem czy go lubie. Jednego czego nie można mu zarzucić to brak inteligencji. Gdy wymieniłam w bramce od wewnętrznej strony  klamkę na gałkę, potrafił przełożyć łapę przez pręty i nacisnąć tę klamkę, co pozostała z drugiej strony.
Żeby było weselej nauczył przeskakiwać przez siatkę kolegę i właśnie dziś rano razem wybrały się na gigant.
I może byłoby to śmieszne, gdyby jeden nie ważył 40 kg i nie wyglądał jak niedźwiedź, a drugi nie szczypał ludzi po tyłkach.


Zagotowałam się, ale co było zrobić, musiałam jechać do pracy.

Cały dzień miałam "myślenice", po powrocie "Miśka" złapałam za barchaty i zamknęłam w kojcu a "Perszinga" ze słowami "ty tu już nie mieszkasz" wywaliłam za bramę. Wytrzeszczył  na mnie gały ze zdumienia, postał postał i wskoczył do środka. Wtedy ja go znów  za bramę. A on spowrotem do środka.Tak się bawimy już ze trzy godziny. Pozostałe Kajtki nakarmiłam, jemu nie dałam nic.

Siedzi na razie na podwórku i jakoś nie ucieka. Głodny, mokry. Czyżby  ucieczki przestały go bawić? Serce mi się kraje,  ale może jest w tym  jakaś metoda?


czwartek, 21 marca 2013

Zestarzeć się z godnością

Nie wiem kiedy zaczęłam myśleć o starości. Może nastąpiło to wtedy, gdy rozstałam się z mężem, a może gdy moja córka stała się dorosła.
Nie chodzi tu o taką zgrzybiałą starość, tylko starość w kwiecie wieku.
Odkąd zauważyłam na twarzy pierwsze zmarszczki, pierwsze kurze łapki pod oczyma, a na głowie pojawił się pierwszy siwy włos zaczęłam zastanawiać się, czy w dzisiejszym świecie człowiek ma prawo wogóle spokojnie się zestarzeć?
Na każdym kroku chcąc nie chcąc musi porównywać się do pięknych  kobiet, które mając 20 lat już są postrzegane jako stare, skoro każe się im reklamować podpaski na nietrzymanie moczu, bądź krem na zmarszczki.



Jak zatem w tym świecie w którym panuje kult młodości ma się odnaleźć starzejący się człowiek?
Ano próbuje w różny sposób.
Mój kolega opowiadał mi ostatnio następującą historię. Ponieważ zaczął siwieć, poszedł do fryzjera, a ten ufarbował mu włosy na piękny brąz. Nowy kolor musiał pokazać, więc gdzie mężczyzna prezentuje się najlepiej - ano na basenie.
Chlorowana woda weszła w reakcję z farbą na włosach i piękny brąz zmienił się w piękny pomarańcz.
Nie dało się tego niczym zmyć, a rano trzeba było iść do pracy. No to poszedł. Jaka była reakcja współpracowników, nie muszę pisać. Ja się popłakałam ze śmiechu, choć w nowej fryzurze nawet go nie widziałam.


Codziennie na ulicach spotykam starzejących się ludzi, którzy wszelkimi możliwymi sposobami próbują zatrzymać uciekającą młodość. Farba na włosach, maska na twarzy, ciuch zabrany córce bądź synowi.
Rzadko wyglądają dobrze, a często są wręcz śmieszni. Wpadają w panikę na widok każdej nowej zmarszczki, a jednocześnie nie przerażają ich bolące stawy i kręgosłup będące wynikiem  braku jakiegokolwiek ruchu.

Ja na starość mam inny sposób. Ja ma starość po prostu w d.....e. Nie farbuję włosów, nie maluję się, nie chodzę na botox i nie odsysam tłuszczu. Dbam o to, żeby utrzymać adekwatną do wieku aktywność fizyczną i kondycję pozwalającą funkcjonować mi na odpowiednim poziomie. Przedkładam wygodę nad modę. Prawidłowo się odżywiam.I nie oglądam się za często w lustrze, zwłaszcza nago, żeby przypadkiem obecny wygląd  mojego ciała nie wybił mnie z tego pozytywnego myślenia :)

I tak sobie myślę. Skoro starość jest nieunikniona, chciałabym się chociaż zestarzeć w taki sposób, żeby zachować resztki urody. Bo starsi ludzie też mogą być piękni czego sobie i Wam życzę :)

Mehdi Ouazzani jako Szatan

środa, 20 marca 2013

Wysiej sobie nasionko na wiosnę

Żeby siać trzeba mieć. Nasiona nie są tanie. Paczka w której jest parę mikroskopijnych nasion, które nie wiadomo czy  wzejdą, kosztuje 2-3 zł albo więcej. 10 takich paczuszek już robi kwotę. Niektórych nasion wogóle w sklepach nie ma.
Dlatego nie kupuję, a zbieram. Latem i jesienią oczywiście.
Bardzo dużo roślin można wysiać z nasion. Nie tylko kwiaty i rośliny jadalne, ale także drzewa i krzewy.
Nasiona leżą na ulicy.
90% roślin w moim ogródku jest wysiane z nasion. Przez lata, przy każdej okazji zbierałam nasiona, miałam nawet założoną szkółkę, w której spokojnie rosły sobie młode roślinki zanim posadziłam je na miejsce stałe. Wiele roślin rozdałam. Dziś niektóre z nich mają po kilka metrów wysokości.

Tuje - nasion w sklepie nie uświadczysz. Ja nasiona zbierałam w parku. Tuje jesienią mają takie małe szyszeczki, z których przy słonecznej pogodzie wysypują się nasiona. Trzeba te szyszki zerwać, zanim się otworzą, włożyć do słoika i wysuszyć. A potem można już siać - jak marchewkę. Wschodzą posiane  i na wiosnę i jesienią. W ciągu paru lat mamy żywopłot. Za darmo, a nie za 10 zł od sztuki. Mój ma 15 lat i gdyby nie był przycinany miałby z 5m wysokości. I uwaga. Te tuje należy silnie ciąć od najmłodszych lat. Nie cięte wyrastają na jednołodygowe chabyździa, natomiast silnie cięte zamieniają się w gęsty i urodziwy krzak. Jedyna ich wada, to to że brązowieją na zimę i jest to zjawisko fizjologiczne.

Hibiskus - to taki kwitnący w sierpniu krzew - bardzo atrakcyjny. Odmiany siane z nasion kwitną na różowo z ciemnym środkiem lub na biało, jak na zdjęciu.


Nasiona nie do dostania w sklepie. Rośliny kosztują 20-30 zł. A wystarczy zerwać w jesieni torebki, które powstają na końcu gałęzi w miejscu przekwitniętych kwiatów, wytrzepać nasiona ze środka i już można siać. Wschodzą łatwo, rosną szybko i szybko kwitną.



Berberys czerwony - owocuje takimi małymi czerwonymi paciorkami. W paciorkach są po trzy czarne nasiona. Trzeba je wyłuskać. Ja zbierałam garść owoców, wkładałam w kieszeni i łuskałam idąc na przykład na przystanek. Jak owocki trochę przeschną, czewona łupinka kruszy się w palcach. Berberys nadaje się na żywopłoty. Daje kolorowy akcent w ogrodzie bo nie dość, że ma czerwone liście to w jesieni przebarwia się na pomarańczowo. Uwaga strasznie kłuje. Żeby miał ładny pokrój i był gęsty trzeba silnie go przycinać.

Generalnie wszystkie rośliny dają się rozmnożyć z nasion. Czerwone dęby, cisy, większość iglaków.
Nasiona zbiera się  wszędzie, w ogrodzie botanicznym, na ulicy, u ludzi w ogródkach. Nie zauważyłam, żeby ktoś miał pretensje o podniesioną czy zerwaną szyszkę. Niektóre rośliny nie powtarzają jednak cech rośliny matecznej, ale to najczęściej odmiany, które zostały specjalnie wyhodowane. Te należy rozmnażać wegetatywnie, ale o tym w następnym odcinku :)

poniedziałek, 18 marca 2013

Zamiast podsumowania

Kończąc serię opowieści o budowie domu, chciałam wyjaśnić, dlaczego kiedyś rozpoczełam budowę domu na wsi. Bez pieniędzy, wbrew rodzinie, logice i zdrowemu rozsądkowi. Dlaczego obecnie mieszkam w nim sama, choć mogłabym mieszkać w mieście.

Czy rozczaruję wszystkich, gdy powiem - nie wiem. Marzyłam o budowie domu od wczesnej młodości, ale nie wszystkie marzenia przecież się spełniają. Niektóre  nigdy nie doczekają się realizacji.
Czasem gdy opowiadam, jak wygląda moje życie, ludzie nie mogą zrozumieć, dlaczego dobrowolnie skazałam się na takie wygnanie i harówkę. Odpowiadam im wtedy, że można życie spędzić na kanapie z pilotem w ręku i żyć życiem serialowych bohaterów, a można też z życiem wziąć się za bary i znajdować  w tym przyjemność. Wszystko zależy od punktu widzenia
.
Wstaję o 3 rano. Tak tak moi Państwo. O trzeciej.
Pomijając fakt, że genetycznie jestem zaprogramowana na rannego ptaszka, rano mam szereg obowiązków do wykonania, zwłaszcza w zimie, a pracę zaczynam o szóstej.
Rano palę w piecu i kominku, żeby nie  wychłodzić chałupy na amen. Rano gotuję jedzenie dla psów i zupę na obiad, rano lubię napić się kawy i sobie po prostu posiedzieć. Rano nie lubię się spieszyć.


Na wsi kaprysy przyrody są  odczuwalne bardzo dotkliwie. Śnieg po pas, ulewny deszcz czy porywisty wiatr dotyka człowieka osobiście gdy trzeba odkopać 200-metrowy odcinek drogi ze śniegu, zbierać rozbite dachówki i ścierać wodę z podłogi, która leje się przez dziurawy dach.
Nie da się zadzwonić z pretensjami i zarządać naprawy czy odśnieżenia. Trzeba to po prostu zrobić samemu, albo zapłacić, choć czasem nie ma komu. Bo dziś nikt nie przyjdzie do pracy za stówę.
To hartuje, zmusza do wysiłku fizycznego, nie pozwala człowiekowi zardzewieć i obrosnąć tłuszczem w nadmiarze.

Życie na wsi to jest nie kończąca się walka. Walka z przeciwnościami losu, z przyrodą, urządzeniami technicznymi.  To jest ciągła robota, której człowiek nie jest w stanie przerobić.
I wreszcie jest to wygnanie, zwłaszcza dla dzieci, ale gdy człowiek podejmuje decyzję świadomie  i się z tym wszystkim godzi,  życie na wsi to jest przygoda życia.
To jest jak udział w nie kończącym się maratonie. To jest radość, adrenalina, zwątpienie, sukces.

Ja  w mieście się dusiłam. Kocham wolność i przestrzeń, moi przodkowie prawdopodobnie żyli na stepach Mongolii. Jestem z natury samotnikiem. Towarzystwo ludzi w nadmiarze mnie męczy. Miasto mnie męczy. W mieście się nudzę.
Dlatego zbudowałam dom na wsi. Własny dom daje mi namiastkę wolności i poczucie bezpieczeństwa.

Wydaje mi się, że w tym zwariowanym świecie, w przyszłości tylko ziemia będzie się liczyć.Kocham ziemię.
Najchętniej kupiłabym kilka hektarów. Całą górę, na której stoi mój dom. Ale nie kupię, chyba, że w kolejnym wcieleniu.

Mieszkając na wsi, człowiek cały czas się rozwija, nabywa nowe umiejętności praktyczne.Trzeba umieć zapalić w kominku i posługiwać się siekierą . Obsługa piły elektrycznej, wiertarki, szlifierki kątowej nie ma dla mnie tajemnic.
Wiele rzeczy sama naprawiam, choć w większości przypadków nie wiem jak. Ale próbuję, a jak nie wychodzi, zbieram to do kupy i zawoże do naprawy. Ale czasem się udaje, co daje naprawdę dużą satysfakcję. I oszczędność pieniędzy oczywiście. Mam kilka spektakularnych sukcesów. Wymieniłam balon w hydroforze, naprawiłam pedał od maszyny do szycia, wymieniłam termostat w lodówce :)

Życie na wsi jest tanie, tańsze niż w mieście. Nie trzeba płacić czynszu, funduszu remontowego. Można sobie wyhodować coś w ogródku.


Żyjąc na wsi  ma się wpływ na wydatki w dużo większym stopniu niż w mieście. Człowiek nie jest uzależniony od centralnie dystrybuowanych mediów, co powoduje, że w razie jakieś awarii, bądź kataklizmu (a tego nigdy nie da się wykluczyć) ma szanse przeżyć bo ma dostęp do wody, ma na czym ugotować, a drewno w ostateczności znajdzie w lesie. I najczęściej ma też co zjeść bo na wsi wręcz należy robić zapasy.

Emeryt na wsi jest w stanie podołać wydatkom.Wiem, że jako emeryt, nie dam rady utrzymać mieszkania w mieście.

Wieś jest piękna.





Siedzę sobie w tej chwili w kuchni. Pod blachą huczy ogień. Na kolanach leży kot. Jest cudnie.

niedziela, 17 marca 2013

Dom - garść szczegółów technicznych

Dom ma powierzchnię użytkową 140m2. 50m 2 powierzchni zajmuje piwnica, 50 m2 I kondygnacja, 40m2 przypada na poddasze użytkowe.

Trudno wybrać projekt domu. Nie mogłam się na żaden zdecydować. Kupiłam, aż trzy , ale żaden mi do końca nie pasował. To może i były duperele, ale dla mnie istotne. Chodziło mi na przykład o to, żeby układ pomieszczeń w środku był taki, żeby wejście do domu i okno kuchenne było od strony bramy wjazdowej i drogi. Żeby była możliwość popatrzenia przez okno , jak ktoś będzie przechodził drogą, albo stał pod bramą. Żeby podczas mycia garów móc wyglądać przez okno.

Dom musiał być zaprojektowany jako podpiwniczony. Piwnica nie  jest dziś  popularna. Panuje powszechny pogląd, że jest niepotrzebna i jej wybudowanie dużo kosztuje.
Nie wiem. Być może tak jest na nizinach. W górach raczej jest koniecznością, zwłaszcza jak się buduje na stoku. Nie wyobrażam sobie domu bez piwnicy. Gdzie to wszystko trzymać? Drewno, węgiel, przetwory. Gdzie zrobić warsztat?
 Ostatecznie wybrałam projekt gotowy z pracowni Gottwald Studio w Krakowie o wdzięcznej nazwie Leńcze i go trochę przerobiłam. Dziś Gottwald Studio nie projektuje już takich domów. Dziś projektuje wielkie "hawiery" tylko nie wiem dla kogo, bo przecież mamy niż demograficzny, młodzi nie mieszkają ze starymi,  a ogrzanie takiego domu kosztuje majątek.
Projekt nie był najlepiej dopracowany i ponoć zawierał błędy.

Dom zbudowany jest z pustaka ceramicznego "U" z Bonarki. To dlatego, że miał nie chłonąć wody. Kupowałam materiały budowlane na kilka dobrych lat przez początkiem budowy,  leżały na polu, więc były  narażone na warunki atmosferyczne. Chodziło o to, żeby były jak najmniejsze straty. Pustaki niestety były bardzo marnej jakości. Całe popękane. Zauważyłam to dopiero jak je przywieźli i rozładowali i nie miałam odwagi kazać im to do diabła zabrać. Poza tym były już zapłacone i bałam sie, że nie będę miała ani pustaków ani pieniędzy.

Piwnica zbudowana jest z wibroprasowanych pustaków betonowych.  Łatwiej było wywieźć pustaki, niż beton płynny z betoniarni. To był dobry zakup. Stosunkowo lekkie, wytrzymałe, dobrze się z nich budowało, jak z klocków lego. Przetrwały leżakowanie, bez żadnego uszczerbku.

I wreszcie dach pokryty jest czeską dachówką ceramiczną Tondach. Jak do tej pory nie ma na niej śladów użytkowania. Nawet jak spadała z dachu, zdarzało się, że się nie stłukła. Była stosunkowo tania, ale jest bardzo dobrej jakości.

Dach jest deskowany w całości. To był pomysł wykonawców i podpisuje się pod nim obiema  "ręcami'.
Deski usztywniły więźbę i zdecydowanie poprawiły parametry dachu. Na to poszło folia paroprzepuszczalna. I może to nie jest zgodne z dzisiejszą modą na układanie dachówek wyłacznie na folii, ale ja modą w życiu nigdy się nie kierowałam, tylko względami praktycznymi, logiką i zdrowym rozsądkiem.
Od wewnątrz stropy są drewniane. Wykorzystałam deski, które zostały z budowy, zawiozłam do stolarza, a on wystrugał podbitkę. Nie nadają się do tego deski zabrudzone wapnem i cementem, bo piły sie tępią, ale jak się je wcześniej oczyści, np szlifierką kątową, to da się je wykorzystać.

Piwnica jest zaizolowana papą na lepiku i folią bąbelkową. Wokół  całego domu idzie drenaż, woda odprowadzana jest to studzienki wykopanej koło domu, a następnie do rowu.
W 2010r pomimo, że lało kilka miesięcy w piwnicy nie pojawiła się kropla wody.

Jedyne z czym zaszalałam to było ocieplenie domu. Kupiłam piankę o nazwie Eco therm ponoć najcieplejszy materiał na rynku. Kosztowała majątek i była sprowadzana aż z Holandii, mam nadzieję, że było warto. Niestety nie mogę jej z niczym porównać, ale producent zapewnia, że jej 10-cio cm warstwa zastępuje 17 cm wełny mineralnej.



http://ecotherm.informatorbudownictwa.pl/

Ścieki spływają do trójkomorowego szamba zbudowanego z kręgów betonowych, a następnie do oczyszczalni. Oczyszczalnia ścieków  jest oczyszczalnią biologiczną. To dół wyłożony folią i wysypany piaskiem i kamieniami. Miał być obsadzony wierzbą, ale zrezygnowałam z tego, bo nie wygląda to za ładnie.
Ze względu na glinę i łupki nie dało się nic innego zrobić. Robiłam to wg projektu znalezionego w internecie.


.
Również wewnątrz jest bez udziwnień bo to wiejski dom a nie Wersal. Meble z Ikei, a nie robione na wymiar.  W pokojach sosna. I to tyle. Dom cały czas jeszcze urządzam.

Ile to kosztowało? Nie wiem. Przy tym systemie budowy, trudno policzyć koszty. Szacuję, że  stan surowy ok 120tys zł. Doprowadzenie do stanu używalności kolejne 100 tys zł. Nie jest to mało, ale biorąc pod uwagę, że budowa trwała tyle lat, wychodzi po 8 tys na rok. To już wygląda lepiej :)


piątek, 15 marca 2013

Jak zbudowałam dom - część IV

Popełniłam w trakcie budowy kilka grzechów.
1.Miałam zbyt duże zaufanie do ludzi. A może to była naiwność i brak doświadczenia. Oszukiwali mnie robotnicy, oszukiwali sprzedawcy. Sprzedawali mi wadliwe materiały budowlane, a ja nie umiałam dochodzić swoich racji.
Nie potrafiłam wyegzekwować poleceń od robotników. Ufałam, że mają wiedzę i zdrowy rozsądek.
Ponieważ budowy nie miał kto przypilnować, bo ja pracowałam zawodowo,  panowie robili co chcieli.

Geolog w opinii geologicznej zaznaczył, że wykopy pod budynek mają być robione w porze suchej i szybko zakopane. Chodziło o to,żeby z uwagi na łupki  ziemia nie namakała. Jak to wyglądało, widać na zdjęciach. Fundamenty panowie zakopali w listopadzie, jak przyszły mrozy, na moją wyraźną prośbę zresztą, podszytą obawą, że mróz wysadzi fundamenty.

 Dom jest postawiony na górze, na kraju skarpy.


Zawsze wiały tu spore wiatry. Pamietam jak w 1998r postawiłam garaż blaszak jako tymczasowy budynek gospodarczy. W swojej naiwności wierzyłam, że on tak sobie będzie stać, nie przymocowany do niczego, bo przecież ciężki jak cholera.
Przyjeżdżam kiedyś, patrzę, a tu na sąsiednim polu ktoś postawił garaż taki jak mój. Pierwsza myśl, że ktoś wziął ze mnie przykład. Druga myśl, że ktoś ukradł mój garaż i postawił na swoim polu :)
Jak podeszłam bliżej okazało się, że to mój garaż tylko nie wiadomo dlaczego leży do góry nogami  w odległości ze 100m od miejsca w którym go pierwotnie postawiłam.

Wiedząc, że teren jest wietrzny, kazałam przykręcać wszystkie dachówki. Robotnicy, też to wiedzieli. Jak w pierwszym roku po postawieniu domu  zaczęło wiać, dachówki leciały z dachu jak liście. Okazało się, że panowie budowlańcy przykręcali co drugi rząd bo "przecież nie było potrzeba".

Takich historii było wiele. Niektórym udało mi się zapobiec bo dostrzegłam wcześniej co się święci.
Opaczność czuwała nade mną gdy samowolnie, niezgodnie z projektem przesunęli ścianę, bo ich zdaniem tak było  lepiej :)  Udało mi się w porę przyjechać i kazać im w trybie pilnym to rozebrać. Ścianę mieli  już postawioną  do wysokości 1,5 m .

2. Nie słuchałam czasem mądrych porad.Wszystko musiałam wypróbować sama. Dużo czytałam, kupowałam Muratora, mam nawet podręczniki o robotach murarskich i zbrojarskich. Nawet jak ktoś mi mówił, że to jest złe rozwiązanie, i tak musiałam spróbować czy faktycznie.
Tak było na przykład z przepływowymi , elektrycznymi, ciśnieniowymi,  ogrzewaczami wody. Miałam takie w mieszkaniu w mieście i sprawdzały się doskonale. Jednopunktowe - to z uwagi na oszczędność wody i energii.
Nie przewidziałam, że w mieście w instalacji jest stałe ciśnienie wody, a na wsi hydrofor powoduje, że ciśnienie się zmienia.
Co prawda elektryk coś tam mówił pod nosem na ten temat, ale kto by go tam słuchał. Miałam wizję i koniec.
Pierwsza kąpiel i rozczarowanie. Jak ciśnienie w instalacji spadało, polewałam się wrzątkiem, jak rosło-zimną wodą. W kuchni  ogrzewacz nie grzał wody wogóle, bo był za słaby, a  woda wpływająca do instalacji  zimniejsza niż w mieście.

Przerabiałam wodę wielokrotnie.  Kupiłam ogrzewacz regulowany elektronicznie. Komfort kapieli zdecydowanie się poprawił. W kuchni założyłam  mały bojler.
Przepływowe ogrzewacze pozostały bezużyteczne. Trzeba było słuchać elektryka. To były na darmo wyrzucone pieniądze.

Na bloku , w którym uprzednio mieszkałam, w 1999r  wymieniali dachówkę. Pamietała czasy II wojny światowej. Mając bardzo skromne fundusze,  naczytawszy się Muratora, wymyśliłam, że ja tę dachówkę wyczyszczę, odnowię i położę na moim nowym domu. Robotnicy, którzy  dachówkę zdejmowali pukali się oficjalnie w główkę, ale byli tak uprzejmi, że mi ją nawet przywieźli na działkę. Musiałam ją tylko sobie rozładować.
Leżała do 2006r i można powiedzieć, że się przydała. Potłuczoną wykorzystałam do wypełnienia fundamentów.

Sama zmieniłam układ ścian działowych w domu. To można było zrobić bez zmiany pozwolenia na budowę. Kazałam odwrócić bieg schodów, bo chciałam mieć schody w salonie jako element wyposażenia pokoju.  Robotnicy coś tam mruczeli o zmianie położenia okna. Znów nie słuchałam. Zrozumiałam jak wybudowali.  Wskutek zmiany biegu schodów okno dostępne jest   tylko z dwumetrowej drabiny :)

3. Nie przewidziałam, że własny dom to nie mieszkanie w bloku. Że od płytek na podłodze ciągnie zimno i nie da się chodzić na bosaka.  Że do piwnicy nie zjedzie się taczkami po schodach i dobrze jest mieć także drzwi bezpośrednio z pola. Że gdy się całymi dniami pracuje, bez centralnego ogrzewania jest po prostu zimno.

Są  rzeczy z których jestem zadowolona. Wybudowana piwnica, piec kaflowy, zbiorniki na deszczówkę, ecotherm na ścianach. Są także rzeczy, których mi brakuje  np. budynek gospodarczy.
Co nieco trzeba poprawić, bo przez moją niefrasobliwość i brak wiedzy bądź niechlujstwo wykonawców są zrobione źle i nie spełniają swojej funkcji.
Kominek z nadmuchem źle dmucha, wełnę na poddaszu przewiewa wiatr i szron pojawia się w łazience na suficie, zamarzają zimą rury kanalizacyjne bo stoi w nich woda.

Gdybym dziś miała zaczynać budowę domu od nowa, zbudowałabym dom parterowy,bez poddasza użytkowego. Już dziś  nie chce mi się chodzić po schodach, a być może za chwilę nie będę mogła.
Mniejszy, od tego który posiadam i z garażem. Zamiast budować piec i kominek zbudowałabym centralnie położony piecokominek taki jak ten http://forum.budujemydom.pl/Piecokominek-t10952.html
 No i koniecznie wodne ogrzewanie podłogowe.
 Ponoć pierwszy dom buduje się dla wroga, drugi dla przyjaciela, a trzeci dopiero dla siebie.
Mam prawie pięćdziesiąt lat. Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Jeszcze mam czas.

wtorek, 12 marca 2013

Jak zbudowałam dom - część III

Dopóki nie było w domu wodociągu, wydawało się, że z ilością wody w studni nie będzie problemów.

Wodę do studni dostarczały dwa źródła: jedno, mocniejsze na głębokości 6 m , drugie słabsze na 13-stym metrze.
W 2011r w na Pogórzu  nastała susza. Przez kilka dobrych miesięcy nie spadła kropla deszczu. Wody podziemne zaczęły zanikać, ludziom wysychały studnie.

Datę 24 grudnia 2011r zapamiętam do końca życia. Namydliłam głowę, ale nie było jej już czym spłukać. W studni zabrakło wody.

W tym miejscu należałoby wyjaśnić, że wodę do instalacji domowej podaje hydrofor. Ale nie ze studni, tylko ze zbiornika usytuowanego w piwnicy.  To jest taki mój pomysł racjonalizatorski.
Ponieważ studnia ma  13m, żaden hydrofor nie potrafił wyciągnąć wody z tej głębokości. Za którymś razem, gdy  przy pełnej studni zabrakło wody , wściekłam się, spuściłam do studni sąsiada staruszka, a ten zamontował pompę głębinową. Nie wiem, czy ta pompa robi ciśnienie w instalacji. Wiem natomiast, że boję się zaawansowanej elektroniki, bo sama przy tym nic nie umiem zrobić.
Wymyśliłam więc, że pompą głębinową będę nalewać wodę do zbiornika w piwnicy, a z tego zbiornika hydrofor wodę wpompuje do instalacji.
Patent działa bez zarzutu do dziś. Dzięki takiemu rozwiązaniu można było łatwo zauważyć, że zabrakło wody w studni. Po prostu pompa przestała pompować wodę do zbiornika.

Całą zimę 2011/2012 nosiłam wodę w baniakach 5-cio litrowych od sąsiada. Samochodem w zimie na górę się nie wyjedzie. Nosiłam i wlewałam do zbiornika w piwnicy. Dzięki temu można było się umyć i spłukać toalety. Pranie woziłam do rodziny.

 Mimo upływu czasu wody w studni było jak na lekarstwo. Przybywało 1 wiadro dziennie, a zapotrzebowanie miałam minimum na 40 litrów.
Doszłam do wniosku, że to źródło na głębokości 6 m musiało wyschnąć.
Rodzina namawiała mnie do założenia wody miejskiej. Wodociąg idzie przez wieś wzdłuż drogi w odległości 300 m od domu. Gdy zadzwoniłam do wodociągów, zażądali mapy dla celów projektowych wykonanej przez geodetę. Gdy zadzwoniłam do geodety zażądał 1700zł.
To była kwota nie do przyjęcia.

Ponieważ od dawna czytałam na temat wykorzystania deszczówki w gospodarstwie domowym, wpadłam na pomysł aby w piwnicy usytuować zbiornik na deszczówkę. Można było go zakopać, ale nie chciałam znów rujnować działki i prowokować łupki do osunięcia.

 To nie miała być jakaś profesjonalna instalacja. Na to nie było mnie stać. Myślałam tylko o zakupie zbiorników i  doprowadzeniu do nich wody z dachu. Nie miałam zamiaru również na tym etapie przerabiać instalacji wodociągowej tak aby deszczówka płynęła osobnymi rurami.
Ze zbiorników, po niewielkiej przeróbce instalacji, którą byłam sama w stanie zrobić, wodę  ciągnąłby hydrofor.

Wzięłam w pracy kolejną pożyczkę, którą częściowo wykorzystałam na spłatę poprzedniej. Za to co zostało kupiłam 3 zbiorniki . Przyjechał facet z firmy i połączył je ze sobą w szereg. Wywiercił też dziury w wibroprasowanych pustakach, bo to przekraczało możliwości moje i mojej wiertarki.


W sierpniu po raz pierwszy popłynęła z kranu deszczówka. Wbrew zasadom używam jej  nie tylko do prania i spłukiwania toalet, ale także do kąpieli i mycia naczyń.  Nie dostałam uczulenia, wyprysków i biegunki.  Dalej się już jednak nie posunę i nie będę jej pić. Nie jest ponoć  smaczna :)
Do picia noszę wodę w wiadrze ze studni, a właściwie z piwnicy bo pompa głębinowa nadal działa i napełnia czwarty zbiornik.

W przyszłości planuję przerobić instalację tak aby przynajmniej w kranie kuchennym płynęła woda ze studni. Zrobię to w najprostrzy z możliwych sposobów - zamontuję drugi hydrofor.

Dom nadal nie jest wykończony. Brakuje zewnętrznych podestów, ocieplenia fundamenów, barierki na balkonie. W środku schody są betonowe, a łazienki nie wykończone. Mam pewne plany, ale z uwagi na brak środków, muszę ich wykonanie  na razie odłożyć w czasie.

Od momentu kupienia działki minęło 15 lat. Dom stoi a ja przeżyłam budowę. Nadszedł  czas na rachunek sumienia.
cdn.

niedziela, 10 marca 2013

Jak zbudowałam dom - część II


 Uzyskanie pozwolenia na budowę, to już był „pikuś”.

W planie zagospodarowania przestrzennego warunkiem uzyskania pozwolenia na budowę było
przeprowadzenie badań geologicznych gruntu.

Wiedziałam już wtedy, że działka, przynajmniej w części, leży na czerwonych łupkach. Studnia w trakcie kopania zaczęła  zawalać się na głębokości 6m, miejscowi powiadali, że kiedyś ze zbocza zeszła ziemia.

Czerwony łupek charakteryzuje się tym, że pod wpływem powietrza kruszy się na żwir, a pod wpływem wody robi się z niego gliniasta maź.
Badania geologiczne wykazały, że grunt na działce układa się warstwami. Grunt gliniasty z domieszką piaskowca przeplata się z czerwonym łupkiem. Na szczęście warstwy ułożone były w stosunku do siebie pionowo. Taki układ nie groził osuwiskiem. Jeżeli warstwy leżą jedna nad drugą, warstwa piaskowca w sprzyjających warunkach ma szansę osunąć się na warstwie łupka.
Na tej części działki, gdzie planowałam budowę był na szczęście piaskowiec.

Budowę zaczęłam w kwietniu 2006r. Teren pod budowę był trudny. Wąska, w zasadzie wisząca na zboczu, nieutwardzona droga dojazdowa, wykluczała wjazd jakimkolwiek ciężkim sprzętem. W tym czasie, jak na złość mocno padało. Koparka, która zaczęła kopać dół pod fundamenty, w dole tym została na tydzień, bo zamienił się w błotnista sadzawkę. Wracała do wsi polami, bo drogą się nie dało zjechać.


 Budowa prowadzona była jak za króla Ćwieczka. Była to kompletna partyzantka. Gruszki z betonem stawały na ulicy, beton przelewany był na przyczepę ciągniętą przez traktor, a następnie rozlewany taczkami. Płyty nad piwnicą i pierwszą kondygnacją budowlańcy wylewali w największe upały. Beton twardniał zanim został wylany. Zabrakło wody w studni. Panowie pili i rzucali butelki za siatkę.
Mimo tych wszystkich przeciwności jesienią 2006r dom stał w stanie surowym zamkniętym.


Dziś oceniając budowę z perspektywy czasu zastanawiam się jak dałam radę. Finansowo i fizycznie. Miałam 50 tys zł oszczędności i książeczkę mieszkaniową za którą dostałam 20 tys. zł.
Ta kwota plus zgromadzone materiały pozwoliły mi postawić dom w stanie surowym zamkniętym.

Oczywiście nie dałabym rady sama. Budowę prowadziła miejscowa ekipa budowlańców. Nie wystawiali faktur, nie mieli wiedzy o nowych technologiach, szli na uproszczenia  i prowadzili równocześnie kilka robót, Ale dom postawili, a ja nie wymagałam od nich żadnych cudów. Dom budowany był metodą tradycyjną z tradycyjnych materiałów.

Pomagał mi sąsiad, starszy człowiek - złota rączka. Dysponował traktorem z przyczepą i chęciami do roboty. Woził materiały, pomagał je wyładować i ułożyć na działce.
Pustaki betonowe wibroprasowane ważyły po 35 kg każdy. Było ich 1200szt.
To była ciężka fizyczna praca. Dziś wysiada mi kręgosłup i stawy.

Oczywiście nie udało mi się uniknąć pułapki kredytu. Zmęczona wieloletnim oczekiwaniem, chciałam jak najszybciej zamieszkać w nowym domu.
Dziś nie wiem dlaczego tak się śpieszyłam. Nie było żadnego uzasadnienia. Miałam dach nad głową.

Wzięłam kredyt na kwotę 50 tys zł ze spłatą rozłożoną na 10 lat. W ramach tej kwoty zrobiłam prąd, tynki, wylewki, postawiłam piec i kominek, wykończyłam strop poddasza.

W 2008r postanowiłam przenieść się na wieś na stałe. Bez pozwolenia na użytkowanie, bieżącej wody, kanalizacji, ocieplenia.
Pierwsze dwie zimy to była szkoła przetrwania. W domu, mimo palenia, zamarzała szmata w zlewie . Trzeba było myć się w miednicy, wodę nosić w wiadrze ze studni, a z potrzebą chodzić do sławojki na polu.
Śnieg sięgał do pasa, a mróz do  -25stopni. Zamarzał akumulator, a samochód zostawiony na ulicy rano był zawalony śniegiem przez odśnieżarkę do połowy drzwi.
 Byłam już wtedy szczęśliwą posiadaczką psów . Ewakuacja do miasta nie wchodziła w grę.  Zaparłam się. W rodzinie robili zakłady ile wytrzymam.


W ciągu dwóch lat wykończyłam dom od wewnątrz. Zrobiłam gładzie i wymalowałam ściany. Ułożyłam panele i gresy na podłodze, ściany w kuchni wyłożyłam płytkami. Sama.
Płytki na ścianie to "Opoczno z lat 70-tych", które dostałam w spadku od rodziny, pozostałe dokupiłam, bądź dostałam od znajomych za przysłowiową czapkę gruszek.
Fachowcy zrobili wodę i kanalizację, wykopali szambo i dziurę pod oczyszczalnię ścieków.
Oczyszczalnię kamieniami wypełniłam sama. Dużo ci u nas kamieni, oj dużo.

 
Rok 2010 był rokiem przełomowym. Całą wiosnę padały deszcze. W bliższym i dalszym sąsiedztwie zaczęła się zsuwać ziemia. Zachodnia ściana budynku, zalewana przez wodę pokryła się pleśnią.
Nie miałam, już wtedy żadnych oszczędności.  Nie miałam wyjścia. Przy pomocy pożyczki udzielonej z kasy zapomogowo - pożyczkowej ociepliłam zachodnią i północną ścianę. Tylko dwie. Zarżnęłam się finansowo na amen.
Dom przetrwał kataklizm. Mimo, że działka leży częściowo na łupkach. Byłam spokojniejsza, dzięki zrobionym badaniom geologicznym, choć miałam świadomość, że ziemia może czasami osunąć się na dużej głębokości.  Zresztą po drugiej stronie góry zeszło całe zbocze wraz z lasem.

W 2011r ociepliłam dwie kolejne ściany i na tym etapie się zatrzymałam.Wydawało się, że moje możliwości finansowe się wyczerpały.
cdn.


piątek, 8 marca 2013

Jak zbudowałam dom - część I


W dzisiejszych czasach domu w ten sposób się nie buduje. Dziś budowa domu to wyścig. Należy zrobić jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie, pod klucz i na kredyt. Następnie spłacać kredyt do końca życia, a niekiedy i dłużej, obarczając tym obowiązkiem dzieci i wnuki.

Ja wzorowałam się na moim dziadku, który w latach 50-tych ubiegłego wieku, utrzymując jednocześnie sześcioosobową rodzinę z pensji magazyniera na kolei, kupił działkę, wybudował dom i co ważne, w nim zamieszkał.

Zaczęło się od tego, że kupiłam działkę. Rolną, bo była tania. Oczywiście z pominięciem pośredników. Był to rok 1998.Ceny ziemi rolnej w tym czasie kształtowały się na poziomie 300-700 zł za 1ar.
Co weekend jeździłam na wycieczki, za każdym razem wybierając inną trasę i łącząc przyjemne z pożytecznym szukałam odpowiadającej mi okolicy. Działka miała być położona na tyle blisko miasta, żeby dało się codziennie dojeżdżać do pracy nie tracąc fortuny,  jednocześnie z dala od głównych dróg i najlepiej z dala od innych ludzi. Musiała mieć dojazd i możliwość podłączenia prądu. No i powinna leżeć raczej w terenie podgórskim.

Szukałam prawie rok. I w końcu znalazłam okolicę, która mnie zauroczyła. Wieś jak zatrzymana w czasie. Wśród lasów i pól z chałupami drewnianymi pamiętającymi czasy króla Ćwieczka. I to 20 km od miasta.

Łażąc po wsi natrafiłam na działkę, która spełniała moje oczekiwania, a dodatkowo była położona na południowo-zachodnim stoku, co nie było bez znaczenia, bo kocham słońce i ciepło. Właścicielem działki był dziadek i babka, którzy sprzedawali resztki majątku przygotowując się do śmierci. Za 15 arów policzyli 3,5 tys zł. Potem jeszcze od innego, bardziej nowoczesnego gospodarza dokupiłam dwa ary za 1,4 tys zł.

I tak stałam się posiadaczką 17 arów ziemi na której nie dało się budować i jednocześnie spłukałam się do zera.




Poprzedni plan zagospodarowania przestrzennego był zrobiony w 1996r , wykonanie następnego zaplanowano w bliżej nie określonej przyszłości. Miałam trochę powyżej trzydziestki. Miałam czas.
Złożony przeze mnie wniosek o zmianę przeznaczenia działki z rolnej na budowlaną czekał na realizacje sześć lat.
Te sześć lat oczekiwania nie było zmarnowane. Co roku kupowałam jakieś materiały.
Działkę ogrodziłam i wykopałam studnie. Posadziłam drzewa i krzewy. Kupiłam pustaki cementowe na fundament i ceramiczne na ściany, następnie kompletną więźbę i na koniec dachówkę i komplet okien. Okna przechowywałam w mieszkaniu. Nikt mi nic nie ukradł. Wszyscy patrzyli na mnie jak na dziwaka i pewnie było im mnie żal.

W 2005r gmina przystąpiła do sporządzania nowego planu i odrzuciła mój wniosek o zmianę przeznaczenia działki. W uzasadnieniu podano, że na terenie gminy jest bardzo dużo terenów budowlanych, a więc jak planowałam budowę domu, mogłam sobie kupić działkę budowlaną. 
Odwołałam się do sądu, byłam na rozmowie u głównego geodety i burmistrza. Wyrzucali mnie jednymi drzwiami, wracałam kolejnymi. Raczej prosiłam niż się awanturowałam.  Nie dałam przy tym nikomu zarobić dodatkowo ani grosza. Zresztą nikt ode mnie kasy nie żądał, ale też  nikt mi nic nie obiecywał. Trwało to  pół roku i kosztowało mnie sporo nerwów. W głowie pojawiała się uporczywie jedna myśl - co ja zrobię jak się nie uda.
Pod koniec 2005r dzięki upierdliwości i szczęściu, stałam się posiadaczką działki budowlanej. Gmina nie skierowała sprawy do sądu, wnioski ( nie tylko mój, ale też innych pokrzywdzonych) załatwiła we własnym zakresie za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.

Rozmawiałam kiedyś z sąsiadem, któremu nie zmienili przeznaczenia działki. Po złożeniu wniosku i uzyskaniu odmowy położył na tym „lagę” a jak plan już był gotowy, poszedł z awanturą do gminy dlaczego sąsiadce (czyli mnie) zmienili przeznaczenie działki na budowlaną, a jemu nie. I w gminie mu powiedzieli, że jakby wydreptał tyle ścieżek do ja, to z pewnością  działkę też miałby budowlaną.

Dziś po latach mogę powiedzieć, że to była "jazda z górki bez trzymanki" ale była w tym jakaś metoda.
Nawet obecnie można kupić piękną działkę rolną w przystępnej cenie. Trzeba mieć jednak świadomość, że budowa domu na takiej działce nie jest dla staruszków oraz ludzi, którzy nie mają gdzie mieszkać, ponieważ z uwagi na fakt, że budowa ma  szanse rozciągnąć się w czasie na długie lata, przy wariancie pesymistycznym, można nie dożyć końca inwestycji.
Podejmując się kupna działki rolnej pod budowę domu trzeba mieć w sobie odwagę, cierpliwość, odrobinę szaleństwa i naiwność dziecka. I nie mieć pieniędzy, bo nic tak nie motywuje do działania jak brak kasy.
Dziś wiem na pewno. Gdybym kiedyś nie postradała rozumu, dziś domu bym nie miała. Nie miałabym nawet działki.
cdn


środa, 6 marca 2013

Jak kupić 25 kg węgla czyli absurdy polskiej rzeczywistości

Skończyło mi się drewno, skończył się węgiel. Na działkę nie da się wjechać, bo jeszcze leżą resztki śniegu i jest okropne  błoto.Wymyśliłam, że kupię  worek węgla. Na parę dni wystarczy, bo przecież zima się już kończy.

W najbliższym składzie nie sprzedawali workowanego, więc udałam się do znanego, dużego marketu budowlanego  na C.

Zaopatrzenie mieli jak zawsze dobre. Było chyba z 10 rodzajów, do wyboru do koloru. Retortowy, kamienny, brunatny .w cenie od 16 do 25zł za worek 25 kg.
Nie miałam 2zł na wózek, złapałam więc worek kamiennego i dowlokłam do kasy. Jak przyszło do płacenia pani zapytała czy mam papier. Jaki papier pytam. No trzeba iść do obsługi i oni dadzą papier.
Wściekłam się, że muszę  wracać spowrotem, bo mocno się zmęczyłam wlekąc worek przez pól sklepu,  więc podziękowałam zostawiając go przy kasie.

Na następny dzień,  uspokojona i uzbrojona w wiedzę, że trzeba papier, udałam się wprost do obsługi.
Pomyślałam, że kupię jednak najtańszy, brunatny węgiel, żeby sprawdzić jak się pali i ewentualnie kupić większe ilości z uwagi na fakt, że węglem brunatnym można palić w kominku.
Obliczyłam, że 1kg węgla brunatnego wyjdzie mi w cenie 0,63 zł, podczas gdy węgla kamiennego 0,7zł co na tonie daje oszczędność 70 zł nie licząc kosztów transportu.
Pan załadował węgiel na wózek, wyciągnął samokopiojujący blok A4 z kolorowymi kartkami: białą, żóltą, czerwoną i niebieską.  Nawet ładnie to wyglądało.Poprosił o dowód osobisty,wpisał dane, ilość zakupionego węgla i na koniec kazał się podpisać - 4 razy, bo podpis należycie się nie kopiował.

Dalsza część odbyła się już przy kasie. Pani skasowała węgiel na innym paragonie niż  pozostałe zakupy, a następnie wrzasnęła do telefonu: węęęęgieeeel. Na zawołanie zjawiła się pani z pieczęcią firmy i zeszytem, w który wpisała numer. Pieczęć przywaliła w nagłówku i 3 razy się podpisała.

W nagrodę otrzymałam biały egzemplarz glejtu pozwalającego legalnie, bez akcyzy wywieźć 25 kg węgla i pouczenie, że muszę go przechowywać 5 lat( glejt nie węgiel)

Węgiel kosztował mnie 15,78zł. Jego kupno zajęło mi 45 minut. Szybko i profesjonalnie.

Jak worek przywiozłam do domu i rozpakowałam w środku był węgiel kamienny zmieszany z węglem brunatnym. Dla mnie to bez znaczenia, ale w ten sposób nie przetestuję jak się pali węgiel brunatny. Muszę chyba kupić jeszcze jeden worek.

Ps

Węgiel pali się dobrze. To może kupię 1 tonę. Te 70 zł oszczędności mnie kusi. Będę wozić po 50 kg, bo więcej mi do wózka i bagażnika nie wejdzie. Nie tylko zaoszczędzę, ale przejdę intensywny trening cierpliwości.
Same korzyści. Muszę się nad tym jeszcze głęboko zastanowić.


niedziela, 3 marca 2013

Nie narzekam, dostosowuję się

Wszystkie gatunki zwierząt i roślin przetrwały na ziemi tysiące lat, dzięki temu, że potrafiły się dostosować.

Jest to prawda oczywista, ale chyba nie dla wszystkich.

Mam w pracy koleżankę. Mieszka w 70-metrowym mieszkaniu, prawie w centrum miasta. Jeszcze do niedawna utrzymywała się z emerytury babci, emerytury dziadka, pensji dziadka (bo dziadek pracował), pensji własnej. Dysponowała kwotą ok 7-8 tys zł miesięcznie na 5 osób ( było jeszcze dwoje dzieci)
Nie mogłam patrzeć jak wyrzuca pieniądze w błoto. Codziennie przynosiła mi (albo stawiała pod śmietnikiem) reklamówkę chleba. Tam się wczorajszego chleba nie jadło.

Dziś żyje z jednej pensji, jak na dzisiejsze standardy i ceny - niewielkiej. Sama, bo dzieci się wyprowadziły a rodzice zmarli. I dalej stawia pod śmietnikiem reklamówkę z chlebem.
Spłata kredytów, mieszkania, prądu, gazu pochłania jej 90% pensji.

Pracuję nad nią już od dłuższego czasu. Tłumaczę gdzie można szukać oszczędności. Ale ona nie chce oszczędzać. Ma pretensje do całego świata o wysokość zarobków i o to, że po 20 latach pracy nie stać jej na życie na odpowiednim poziomie. Zatruwa nam i sobie życie ciągłym narzekaniem, a nie robi nic, żeby się dostosować.
Nie wiem co to jest ten "odpowiedni poziom". Może chodzi o to, żeby tę reklamówkę z chlebem pod śmietnikiem stawiać dalej.

Ja też żyję z jednej pensji, od lat zresztą. Jej wysokość kształtowała się różnie. Raz było lepiej raz gorzej.
Teraz jest gorzej, ale to nie jest powód, żeby wpadać w depresję.Wprowadziłam w swoim życiu oszczędności i cały czas myślę co by tu jeszcze zrobić, żeby wydawać mniej, a żyć na poziomie nie gorszym niż dotychczas.
Mój poziom życia wygląda następująco: dużo z konieczności i dla wygody jeżdżę samochodem, mieszkam we własnym domu - wydaję na prąd i opał, wyjeżdżam pod namiot nad polskie morze na wakacje, gotuję w domu, jem rzeczy proste i nieprzetworzone, uprawiam ogródek, mam parę drzew owocowych, robię przetwory. Mam hobby - posiadam psy i koty, nie rasowe zresztą, więc generują tylko wydatki. I nie narzekam. Sprawia mi to wręcz przyjemność.

Co chciałabym robić, ale mnie nie stać. Chciałabym wykończyć dom, zrobić podjazd, drogę  wyłożyć płytami, żeby w zimie dało się podjechać. Chciałabym wyjeżdżać za granicę pod namiot.
W przyszłości chciałabym kupić kampera i  go utrzymać.

Czy to wiele? Nie wiem. Każdy musi sobie odpowiedzieć sam, jaki jest jego poziom życia i z czego może zrezygnować bez jego pogorszenia.
A przede wszystkim zastanowić się czy pewne rzeczy naprawdę są mu potrzebne a pewne wydatki konieczne. I nie narzekać. Nie zatruwać siebie i innych. Dostosować się. Bo to jest warunek przetrwania.