wtorek, 21 maja 2013

Tajemnice rodzinne

Właśnie jestem po lekturze książki Doroty Sumińskiej pt:"Zwykłe, niezwykłe życie".

O czym jest ta książka? To ciepła, "babska" saga rodzinna. To historia  o  umiejętności wybaczania i o tym, jak być  dobrym człowiekiem. Ale przede wszystkim to książka o tym, jak ważne w naszym życiu mogą być zwierzęta. I to wszystko okraszone tajemnicą rodzinną.

Po przeczytaniu tej książki zaczęłam zastanawiać się, czy w mojej rodzinie też jest jakaś tajemnicza historia. I przypomniałam sobie takową, nawet dwie historie, w których wyjaśnieniu osobiście maczałam palce.

Moi dziadkowie pochodzą z Grodna. Po wojnie zostali przesiedleni do Polski i zamieszkali w Krakowie.

Poniewierają się po domu i w piwnicy do dziś różne dziwne rzeczy:
Talerz sygnowany  pieczęcią Bavaria Schumann. Piękny, nie spotykany dziś wzór.
Słownik języka niemieckiego pisany gotykiem
Komplet srebrnych widelców i łyżek
Zegarek  na łańcuszku i wiele innych staroci, których historia i przeznaczenie jest mi do dziś nieznane.

Nikt z mojej rodziny nie wywodzi się z Niemiec.

Przyszedł taki moment w moim życiu, że zaczęły mnie interesować korzenie własnej rodziny. Szperałam po piwnicach i archiwach, przeglądałam stare zdjęcia, rozpytywałam żyjących członków rodziny.
Ze strzępów rozmów, zapomnianych opowieści i wspomnień poskładałam do kupy historię pochodzenia i dzieje talerza z pieczęcią Bavaria Schumann i pozostałych znalezionych szpargałów.

Moja Babcia miała starszą siostrę Anielę. Także ona wraz z mężem opuściła rodzinne miasto i wyjechała do Polski. W 1945 roku  Kraków był przeludniony.  Tłumy repatryjantów wysiadały na dworcu w Krakowie i snuły się po mieście szukając noclegu. Zajmowali opuszczone, zrujnowane budynki, żeby choć chwilę odpocząć w drodze na Zachód. Tam obiecano im dać mieszkania i gospodarstwa poniemieckie. W Krakowie nie mogli zostać.
Babcia uparła się, że do Wrocławia nie pojedzie. Chciała zostać w Krakowie, bo był podobny do Lwowa, który kochała. Dziadek - oficer X Pułku Ułanów Litewskich musiał chyba wykorzystać wszystkie swoje znajomości, ale udało im się zostać w Krakowie. Aniela z mężem wyjechali do Wrocławia.

Z lekcji historii wiadomo, że Niemcy opuszczając w 1945r swoje mieszkania i domy byli przekonani, że zaraz tam wrócą. Nie zabierali niczego.
Dziś przypuszczam, że Aniela z mężem zajęła jedno z poniemieckich mieszkań w centrum Wrocławia. Zastała mieszkanie w pełni wyposażone. Nie cieszyła się jednak nim długo. Wkrótce zmarła bezpotomnie na cukrzycę, a zaraz po niej jej mąż.
Do dziś krążą w rodzinie opowieści, jak Babcia Marysia zwoziła do Krakowa majątek pozostawiony przez zmarłą siostrę. Sama w domu nie miała nic. To były ciężkie czasy. Część z rzeczy sprzedała, część uległa zniszczeniu. Przywiozła także swoją siostrę i jej męża. W trumnie. Powiedziała, że wszyscy muszą być razem. Na cmentarzu mają własny "pokoik".

Dziadek był przystojnym mężczyzną. Wysoki, szczupły i na dodatek ułan. A za mundurem,  wiadomo, panny sznurem. Młodo się ożenił. To były czasy wojny polsko-bolszewickiej. Mężczyźni rzadko bywali w domu. Młode, "słomiane wdowy" nudziły się niemiłosiernie i wykorzystywały każdą okazję do zabawy i flirtowania
Żona dziadka musiała nieźle szaleć, skoro ten, zaniepokojony pogłoskami o jej zdradzie, niespodziewanie wrócił do domu. I zastał żonę z kochankiem w łóżku. Nikt nie wie, czy wówczas małżeństwo się rozpadło, czy dopiero chyliło się  ku upadkowi, faktem jest, że żona dziadka zaszła w ciążę. W krótkim czasie urodziła córkę Ninę.

Dziadek ożenił się po raz drugi. Przez 70 lat, kolejne pokolenia mojej rodziny żyły w przeświadczeniu, że Nina jest córką dziadka. Pisała kartki do swojego przyrodniego brata zwracając się do niego "kochany braciszku". Po  śmierci dziadka została zgłoszona jako jego spadkobierca. Przyjeżdżała z Sopotu po pamiątki po swoim ojcu. Nikt  nie wierzył  wcześniejszym zapewnieniom dziadka, że to nie jest jego córka.

Kiedyś, parę lat temu z ciekawości postanowiłam "rzucić okiem" na akta sądowe postępowania spadkowego po dziadku.
Ze zdumieniem odkryłam, że nie ma w nich żadnych dokumentów potwierdzających pochodzenie domniemanej córki. Sąd oparł się jedynie na oświadczeniu matki, że dziecko urodziło się w trakcie trwania jej związku małżeńskiego z dziadkiem.
Napisałam do urzędu stanu cywilnego wniosek o udostępnienie aktu urodzenia. To co ujrzałam, na długo odebrało mi mowę. W akcie urodzenia Niny jako ojciec figurował zupełnie inny człowiek, nie nosiła także nazwiska rodowego po dziadku.
Choć od momentu zakończenia sprawy spadkowej minęło 40 lat, wniosłam do sądu wniosek o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku. W swojej naiwności liczyłam na to, że w ramach wznowionego postępowania, wobec wyraźnych wątpliwości co do pochodzenia Niny, sąd zechce wyjaśnić sprawę wykorzystując możliwości jakie stwarza dzisiejsza nauka i zleci wykonanie badań genetycznych w celu ustalenia pokrewieństwa. Doszłam ze sprawą aż do Sądu Najwyższego.
I pomimo, że  ostatecznie sąd orzekł, że Nina nie jest córką dziadka, tajemnicy nie udało mi się wyjaśnić. Nina, dziś 80-letnia kobieta odmówiła wspólpracy. Nie udało się jej zmusić do złożenia wniosku o zaprzeczenie ojcostwa i zrobienia badań genetycznych. W listach kierowanych do kolejnych instancji sądu upierała się, że jest córką dziadka, ale nie potrafila wyjaśnić dlaczego nosi inne nazwisko rodowe i dziadek nie figuruje w akcie urodzenia jako jej ojciec.
Tajemnicę zabierze ze sobą do grobu.

Kiedyś, po złożeniu do sądu wniosku o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku, miałam dziwny sen. Śnił mi się dziadek, jak uśmiecha się do mnie z portretu wiszącego na ścianie.
Uśmiechnęłam się do niego również.

niedziela, 12 maja 2013

Ja to mam w życiu szczęście

Piszę to z przekąsem. Los mnie nie oszczędza od lat, niestety.
Jest godzina 24.55 a ja siedzę i piszę bloga. No bo co mam robić o tej porze.
Wieczór dostałam gorączki. Trzęsło mną jak w febrze do 23.00, potem zaczął mi puls w głowie walić, wytrwałam w łóżku do 24.30.

Nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby w kwietniu dwukrotnie nie wbił  mi się w skórę kleszcz.
Ostatni raz w poniedziałek czyli tydzień temu.

Mogę powiedzieć, że z kleszczami jestem za pan brat. Za sezon od lat zdejmuję z siebie kilkanaście kleszczy wbitych w skórę. Ze zwierząt chyba kilkaset. Zbierają kleszcze z całej okolicy i przynoszą do domu. Kleszcze łażą po podłodze, zdarza się, że po stole i łóżku.

Przyznaję się. Śpię z kotami w łóżku :)
Ale jak  odmówić takiej Zuzi, na przykład, która wchodzi po kołderkę.
Po prostu się nie da.
Jak już nie sypiam z facetem, to przynajmniej kot mnie grzeje :)


Do kleszczy jestem przygotowana fizycznie i teoretycznie. Mam aparacik do wyciągania, czyli kleszcze do kleszczy. Polecam jego kupno, nawet w sytuacji gdy ktoś nie ma zwierząt. Kupuje się takie coś u weterynarza i cena nie przekracza 10zł.
Aparacikiem można wyciągnąć kleszcza w każdym stadium obżarstwa. A wiadomo, że im wcześniej, tym lepiej. Żeby nie zdarzyła się nikomu historia taka jak pewnej kobiecie, która ponoć dopiero u weterynarza uzyskała pomoc przy wyjęciu kleszcza. Wcześniej chodziła od Kajfasza do Annasza i nikt z kleszczem nie potrafił sobie poradzić, biedacy :).
Wyciągnięcie kleszcza u weterynarza kosztuje 10 zł. Z psa oczywiście, bo dla ludzi nie ma cennika. Przy tej ilości kleszczy, weterynarz na moich psach zarobiłby krocie.

Więc jak się już tego kleszcza wyrwie, albo urwie, bo też się może zdarzyć ( i nie ma co wpadać wtedy w panikę), zwłaszcza jak się wyrywa palcami, po kleszczu pozostaje ranka i obrzęk. U mnie pojawia się również reakcja alergiczna, co powoduje, że skóra w miejscu ugryzienia swędzi i jest zaczerwieniona, czego nie należy utożsamiać z rumieniem.. Nie wolno tego drapać. Trzeba posmarować jakimś środkiem na uczulenia. Ja smaruję pudrodermem, o którym kiedyś pisałam.

I toby było na tyle. Nie ma co histeryzować, chyba że po ugryzieniu pojawią się inne objawy na przykład gorączka, jak u mnie. To jest pierwszy sygnał ostrzegawczy.

Staram się nie wpadać w panikę. Do boreliozy jestem przygotowana teoretycznie.
Już wczoraj bolały mnie dziwnie ręce. Myślałam, że to od nadmiaru roboty. A w nocy wyskoczyła gorączka.

Muszę jeszcze trochę się dokształcić, ale tym razem na pewno zrobię badania w kierunku boreliozy.
Ostatnio słyszałam w radio, że można zbadać nawet kleszcza, jeżeli się zachował. U mnie się nie zachował, niestety, w zemście za to, że mnie ugryzł, utopiłam go w kanalizacji.

Badania sa trzyetapowe. Pierwsze, za 100 zeta, nic nie warte. Bada przeciwciała, i wykazuje przeciwciała na inne choroby też. Nie diagnozuje choroby, pokazuje jedynie, że człowiek miał kontakt z boreliozą lub innym dziadostwem, ale wcale nie oznacza, że jest chory. Można to zrobić dziecku, które jeszcze nie miało kontaktu z wszystkimi chorobami tego świata. Ja sama robiłam kiedyś te badania mojej córce.

 Mam zamiar ominąć pierwszy etap.

Nie pamiętam, co badają dwa kolejne, ale są dużo dokładniejsze.
I droższe oczywiście. Ostatnie bada prawdopodobnie, czy we krwi pływają pasożyty.
Można w razie potrzeby na ten temat poczytać w internecie. A tak właściwie to zastanawiam się dlaczego borelioza jest takim zagrożeniem, skoro istnieją badania diagnostyczne w kierunku rozpoznania choroby?

Jest godzina 2.00. No i nocka jakoś zleciała. A jutro do pracy trzeba. Ech.





sobota, 4 maja 2013

Uroki życia na wsi

Jedną z  rzeczy, którą cenię w życiu na wsi najbardziej jest kontakt z naturą.
Przygody ze zwierzętami, które w mieście się nie zdarzają na wsi są codziennością.

Dzisiaj zdarzył i się taki oto przypadek.

 Pozostała mi po zimie sterta drobnych gałęzi, które służyły mi na rozpałkę. Gałęzie pocięte i równo ułożone, leżą sobie wzdłuż ściany domu. Ponieważ jest zimno i pada deszcz, zapaliłam w piecu kuchennym.
Przyniosłam do domu wiązkę gałęzi, usiadłam  i rozmawiając z córką przez telefon, wkładałam pojedynczo gałęzie w gardziel pieca.
I nagle ze sterty złożonej na podłodze wylazło takie oto zwierzątko:


Wylazło i w pośpiechu pomaszerowało pod lodówkę.
Chwilę trwało, zanim udało mi się je capnąć  i zrobić zdjęcie. Dobrze, że nie włożyłam do pieca całej wiąchy na raz. A swoją drogą te gałęzie leżą ok. 1 m nad ziemią na deskach. Jakim cudem  ten kuzyn dinozaura tam się dostał?

Ze zwierzętami miałam różne przygody. Niektóre śmieszne, niektóre tragiczne.
W czarnych barwach wspominam przygodę z zającem. Poszłam kiedyś z psami na spacer. Psy były uwiązane na smyczach automatycznych, bo z uwagi na obecność dzików, nie chodzę z nimi luzem po łąkach niestety.
Nagle psy wyrwały do przodu tak szybko, że nie zdążyłam zareagować i dopadły zająca.
Zanim ja dopadłam do nich, zając był już prawie uduszony, ale jeszcze żywy. Postanowiłam, że ja tego zająca uratuję. Wzięłam go na ręce, zawinęlam w kurtkę i zaniosłam do domu. Po drodze  podrapał mi brzuch, a potem to co podrapał obsikał. I oczywiście po godzinie przeniósł się "na łono Abrahama".

A ja wtedy zaczęłam się zastanawiać dlaczego on nie uciekał. Przyszło mi do głowy, że pewnie był chory. A na co zające chorują najczęściej. Ano na wściekliznę.
Jak już to wymyśliłam, to musiałam coś z tym zrobić. Zabrałam zająca do Krakowa, do Zakładu Higieny Weterynaryjnej.  Po dwóch tygodniach był wynik. Zając nie był chory na wściekliznę. Uff.
Skończyło sie na strachu, ale zająca żal mi do dzisiaj.

Żeby nie kończyć wpisu ponuro, opowiem historię z jeżem. Jadąc kiedyś rano przez wieś, zauważyłam, że na drogę wyszedł mi jeż. Niósł w pysku worek celofanowy. Zatrzymałam sie na drodze, podeszłam do jeża i próbowałam go od tego worka uwolnić, przekonana, że  w ten worek się zaplątał. Tymczasem jeż worek niósł ze świadomością, że to cenne znalezisko i wcale nie chciał go oddać. Zaczął się ze mną szarpać, wydzierając  worek wlazł mi aż na buty.
I w końcu wściekły zrezygnował, obrócił się na pięcie i pomaszerował w krzaki - pewnie aby znaleźć kolejny worek :)

I jeszcze jedna historia . Jadąc kiedyś Zakopianką do Krakowa zauważyłam, że wzdłuż drogi łąką biegną , wyraźnie spłoszone, dwie sarny.
Zwolniłam, obawiając się, że mogą wylecieć na drogę. W pewnym momencie sarny jak na komendę skręciły na drogę. Jedna przeleciała  przed maską w odległości może 10 m, druga która była trochę w tyle wypadła za nią, i wtedy na lewym pasie, na wprost niej pojawił się samochód. Zderzenie było nieuniknione, nacisnęłam hamulec, a wtedy  sarna uniosła się w powietrze jak na skrzydłach i przeskoczyła samochód. A potem jak gdyby nigdy nic przebiegła drugi pas Zakopianki i wydostała się na łąki po drugiej strony drogi.
Ech mieć kamerę w takich sytuacjach. Może ktoś z Was przeżył w życiu podobne historie?

piątek, 3 maja 2013

Ocieplam i....uczę się na błędach

Po ostatniej zimie postanowiłam ocieplić piwnicę. Dom częściowo jest zagłębiony w ziemi, z drugiej strony sterczy 3 m ponad, bo to jest dom na zboczu.
Zostało mi trochę płyt z ocieplenia parteru. Dokładnie pięć, plus  pocięte kawałki.
 Wymyśliłam, bo ja przecież oszczędna jestem, że tymi resztkami ocieplę przynajmniej jedną ścianę. Tak się złożyło, że trochę kleju też zostało więc szykowała się inwestycja za darmo.
Szło mi zupełnie dobrze, po dwóch dniach ściana wyglądała tak:


Kupiłam  za 9 zł piankę niskorozprężną, żeby wypełnić wszystkie ubytki, bo jak wszystkim wiadomo, dziury w izolacji wypełnia się pianką, a nie klejem :)  Klej tworzy mostki termiczne w izolacji.

I wtedy zaczęły się schody. Nie wszystkie płyty przykleiły się do ściany.  Dołem, przy samej ziemi piwnica zaizolowana jest papą na lepiku. Po głębszym zastanowieniu , doszłam do wniosku, że ten klej nie klei płyt do papy.
Wszystkie odpadły i były po tym do wyrzucenia, bo klej stwardniał i nie dał się oderwać bez uszkodzenia płyty.

 Od czego jest Wójek Google. Szybko znalazłam, że do papy można kleić styropian klejami poliuretanowymi. W efekcie musiałam kupić styropian 10-tkę, i klej poliuretanowy, więc inwestycja nie wyszła mi już za friko. Ale nowe doświadczenie, bezcenne.

Jak to już w końcu przykleję, na wierzch położę siatkę  i płytki. I będzie cudnie i prawie za darmo:)

środa, 1 maja 2013

Pieniądze leżą na ulicy

Wywiozłam wczoraj śmieci.




Do punktu skupu, a nie na śmietnik. Dostałam 43 zł za:
-120 kg makulatury
-1,3 kg puszek po piwie
-4 kg butelek pet
Więcej nie weszło mi do auta. A mam jeszcze trochę złomu, więc drugie tyle kasy jeszcze mi wpadnie do kieszeni.
Od lat segreguje śmieci, więc nowa ustawa śmieciowa dla mnie nic nie zmienia. Ale do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że na śmieciach można zarabiać. Do czasu gdy po raz pierwszy wywiozłam złom pozostały po budowie i zarobiłam 70 zł.
Teraz gromadzę i wożę wszystko co ma jakąkolwiek wartość. Cała rodzina i znajomi zbierają dla mnie makulaturę, puszki po piwie i żelazo. Najgorzej jest  z butelkami pet, bo to towar lekki i zajmujący dużo miejsca dlatego nikt nie chce tego przechowywać. Więc zbieram sama. Głównie butelki po wodzie mineralnej i oleju jadalnym. Piwa nie piję, ale mam znajomych co piją. Oprócz tego przeszłam się z córką po okolicznych polach i przyniosłyśmy 2 plecaki puszek .

Przyznam się, że jak idę ulicą, też puszkę podnoszę.

W składzie do którego jeżdżę cennik przedstawia się następująco ( cena w zł za 1 kg):

1. miedź - 12,4 (chłodnica) - 19
2. aluminium puszki - 3,5
3. aluminium folia - 1,9
4. mosiądz - 12,9
5. nierdzewka - 4,2
6. nierdzewka garnki - 1,5
7. ołów - 4
8. złom stalowy - 0,8
9. gazety, książki - 0,3
10. karton - 0,2
11. butelki pet  - 08
12. złom mieszany - 0,15

To nie jest pełna lista, ale nie chciało mi się pisać.

Organizacyjnie z gromadzeniem i segregacją odpadów radzę sobie w ten sposób, że w domu mam pudła do których wkładam osobno wszystkie śmieci, a jak się uzbiera więcej to wynoszę ich zawartość do piwnicy do większych pudeł. Butelki gromadzę w worach. Puszki też. Widziałam faceta, co przywiózł puszki po karmie dla psa. Ja puszki po karmie też gromadzę, ale wycinam dna, a wtedy puszka daje sie sprasować na placek. No i myję je wcześniej, żeby mi się nic nie psuło.

Jak się komuś wydaje, że w domu nie ma śmieci, które może spieniężyć podaję  kilka przykładów na czym można robić kasę:
Wszelkiego rodzaju puszki z podziałem na aluminiowe i metalowe, kabzle, nakrętki z butelek i słoików, aluminiowe pojemniczki od świeczek, stare garnki, zawory, części samochodowe, zamki, klucze. Kable, po wcześniejszym zdjęciu izolacji.

A więc moi Państwo do dzieła. Bo przecież pieniądze leżą na ulicy.