sobota, 21 grudnia 2013

Cieszyć się chwilą

 Siedziałam ostatnio u dentysty (w związku ze złamaniem zęba ) i rozmyślałam o tym jaka jestem biedna, bo …......,  gdy w rękę wpadł mi stary numer Cosmopolitana.

Opublikowano w nim artykuł w którym autor, dla poprawy nastroju, proponował spisywać na kartce wszystkie dobre rzeczy, które człowieka w ciągu danego dnia spotkały.
Tłumaczył, że mózg jest tak skonstruowany, że bardzo szybko eliminuje z pamięci wspomnienia dobre, natomiast złymi wspomnieniami katuje właściciela bardzo długo.

Nie należy spisywać złych doświadczeń, aby porównywać których jest więcej. Tylko same dobre.

Artykuł zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że po powrocie do domu wzięłam kartkę i spisałam wszystkie rzeczy, które mi się w tym dniu przytrafiły i które wywołały u mnie chwilową radość. Zapisałam najdrobniejsze radości. Od tej wywołanej faktem uiszczenia niższej kwoty u dentysty, poprzez radość z niestania w korkach i z chwil spędzonych przed kominkiem ze szklanką wina i Zuzią na kolanach :). Okazało się, że wcale nie było tak źle.

Nie namawiam nikogo o pisania pamiętnika. Ale każdemu się zdarza w życiu gorszy dzień, gdy nic mu nie wychodzi. Może wówczas zamiast ratować się wysokoprocentowymi trunkami, które nie do końca pomagają, należy wrócić pamięcią do wydarzeń dnia spisując, to co dobre w nim się wydarzyło.

Jak nie pomoże, to w przeciwieństwie do alkoholu na pewno nie zaszkodzi.

Wszystkim czytelnikom mojego bloga życzę Świąt i Sylwestra spędzonych tak jak lubią. I żeby w nowym 2014 roku jak najrzadziej sięgali po kartkę, żeby spisać to, co im się dobrego w życiu przytrafiło.



Na zdjęciach jest niebo nad górami sfotografowane rankiem z Zakopianki w Mogilanach. Kiedyś bym się nawet nie zatrzymała. 


sobota, 26 października 2013

Paradoks


W życiu kieruję się zasadą „żyj i daj żyć innym”. Nie czepiam się nikogo bez powodu, nie awanturuję, nie robie na złość i niewiele rzeczy w życiu mi przeszkadza. I tego samego oczekuję od innych.

Jak wyprowadzałam się na wieś, wydawało mi się, że na wsi będzie wolność. Wolność od bzdurnych nakazów i zakazów, wolność od ludzi, którzy próbują podporządkować świat swojej jedynie słusznej ideologii. Dziś nagle odkryłam, że przeprowadzając się na wieś wcale się od tego nie uwolniłam.

A wszystko zaczęło się od krowy – chyba jedynej we wsi która,  w przypływie litości, po wieloletnim siedzeniu w karcerze zwanym oborą, nagle zaczęła pojawiać się na łące ponad moim domem. Psy, nienawykłe do takiego zwierzęcia chyba pomyślały, że to taka wyrośnięta sarna. Narobiły rabanu, a najmniejsza suczka, 12 kg żywej wagi, biegająca na spacerze luzem ale na wszelki wypadek w kagańcu, ruszyła za krową w pogoń. Krowa zadarła ogon do góry i chodu do chałupy. A za krową pognał właściciel.

Najpierw było ostrzeżenie ustne. Syn własciciela krowy, miejscowy alkoholik, dał mi do zrozumienia, że wszystko wokół jest jego i on nie życzy sobie, żebym chodziła z psami po jego łące.
Powiedziałam mu, żeby się odczepił.
Dziś miałam watpliwą przyjemność spotkać go ponownie. Po spokojnym wysłuchaniu co ma mi do powiedzenia, poszłam na skargę do jego rodziców, wiekowych już ludzi, mając nadzieję, że są w przeciwieństwie do swojego syna, jeszcze w pełni władz umysłowych.

No i się rozczarowałam.

Ludzie ci nie tylko nie mieli zamiaru przemówić swojemu synowi do rozsądku, ale reprezentowali dokładnie taką samą ideologię. Oskarżyli mnie, że drepczę trawę, która jest przeznaczona dla krowy, psy leją i srają i krowa nie chce tej trawy jeść ( co akurat do mnie przemawia) po czym załadowali na wóz gnój z zamiarem wywiezienia go na rzeczoną łąkę.
Dodali jeszcze, że wszystkie te łąki są ich, moje psy straszą dzieci we wsi, tak że wszyscy sąsiedzi boją się wypuszczać je z domu i że mordują sarny i zające.
Starzy nie byli jeszcze najgorsi. Najgorszy był drugi syn. W pewnej chwili zaczął nawet mnie szarpać za ubranie i wypychać za płot. Udawałam, że nie słyszę rynsztoku płynącego z jego ust. Ot taki to już jest wiejski savoir vivre.

Koniec kropka.

O czym można rozmawiać z tymi ludźmi. Po co tłumaczyć, że psy na spacer chodzą na smyczy albo w kagańcu bo w polach grasują dziki, dwa razy w tygodniu – w sobotę i niedzielę - bo na inne spacery nie mam czasu. Że nie mordują saren i nie zjadają dzieci bo je obficie karmię. Oni wiedzą swoje. Próbowałam uprzejmie dowiedzieć się, dlaczego moje spacery zaczeły im przeszkadzać dopiero po 15 latach. Dowiedziałam się, że milczeli w cierpieniu :)

Tak naprawdę, zatargi z miejscową ludnością są nieuniknione.
My, ludzie z miasta na wsi zawsze będziemy obcy. I to wcale nie dlatego, że nie chcemy się zasymilować z miejscową społecznością. To oni nas nie chcą. Inaczej mówimy, wyznajemy inne poglądy, nie udajemy kogoś innego niż jesteśmy i nie wstydzimy się swojego pochodzenia. Bo po prostu nie mamy takiej potrzeby.
Czy to zazdrość? Nie wiem. Kiedyś od pewnej paniusi, stylizowanej na miastową dowiedziałam się, że „przyjechała tu taka z miasta i będzie się panoszyć”.

I tak samo, jak my ludzie z miasta, jesteśmy obcy na wsi, tak wieśniacy są obcy w mieście. Poznać ich z daleka. Po mentalności, po stosunku do świata i żywych stworzeń, po mowie. W przeciwieństwie do nas wstydzą się swojego pochodzenia i próbują nieudolnie je ukryć udając kogoś innego niż są w rzeczywistości. Rzadko którym się to udaje.


Taki to już jest paradoks.

Edit.  Paradoksem jest też to, że nie mogę komentować wpisów na własnym blogu, ale nie chce mi się nad tym teraz myśleć jak to naprawić.
 Ale ponieważ komentarz Ketele podniósł mi ciśnienie odpowiadam w ten sposób.
Szanowna Pani. Moje psy muszą biegać po cudzych polach, bo własnych mają tylko 17 arów. Mieszkam na wsi 8 lat, a mam kontakt z wsią lat 50 i nigdy w życiu nie spotkałam się z koniecznością pytania właścicieli łąk o zgodę na spacerowanie po nich z psami. Nie tarasiło się tylko trawy, która przeznaczona była do skoszenia. Po innych łąkach zawsze można było chodzić. Jako dzieci ganialiśmy z psami po łąkach między krowami i nikt nam złego słowa nie powiedział. Nie wiem czy wiesz, ale krowa to bardzo czyste zwierzę. Zje gwoździa, ale kupy nie ruszy. A na łąkach są nie tylko psie kupy. Łażą sarny, dziki, lisy, koty i wszystko to robi kupę i sika, bo gdzieś musi. I wszystko jest zarażone pasożytami. W przeciwieństwie do moich psów, które regularnie odrobaczam. Jak tak czytam Twój wpis, to bez obrazy, ale przypominasz mi osoby o których piszę w poście.
 

sobota, 12 października 2013

Podsumowanie wakacji


Zawsze z końcem lata robię podsumowanie minionych wakacji i zaczynam planować, co będę robić w następnym roku. Sumuję wydatki, sprawdzam na czym mogłam zaoszczędzić, zastanawiam się co by się jeszcze przydało kupić.

W tym roku prawie 3 tygodnie wakacji spędzone z córką nad morzem wraz z dojazdem kosztowały mnie
2 451zł.

Na tę kwotę złożyły się:
pobyt na campingu – 780zł (2 osoby, 2 psy, namiot samochód)
paliwo(gaz) - 205zł (4 tankowania + ciut więcej)
koszt opieki na pozostałymi w domu psami – 550zł
jedzenie – 765zł
konserwy dla psów 150zł

Na czym mogłam zaoszczędzić?.
  • Na przykład na kwocie wydanej za pobyt na campingu. Camping na który jeżdzimy jest drogi. Chyba najdroższy. To camping Przymorze. Za wszystko się płaci. Koszt pobytu dwóch osób z psami, samochodu, namiotu daje kwotę 52 zł dziennie, a komfort pobytu w tym roku nie był rewelacyjny. Pleśń na sufitach i ciągły brak papieru w toaletach. Są w Rowach campingi, gdzie można przebywać za zdecydowanie mniejsza kwotę, a komfort jest porównywalny albo lepszy - na przykład Wagabunda.

Co się sprawdziło?
  • -Namiot. To Hannah Bight – 3 osobowy, z dużym przedsionkiem w którym można swobodnie stanąć, wykonany starannie i z bajerami. Nie miałam żadnego problemu, żeby go rozłożyć po raz pierwszy. Wszystko jest oznaczone kolorami. W namiocie najpierw rozkłada się tropik, a później podwiesza sypialnie. W razie deszczu mokry jest tylko tropik. Piszę 3-osobowy, choć w internecie stoi, że czteroosobowy. Moim zdaniem tam 4 osoby nie wejdą, chyba że bez materacy i na śledzia.



  • -Jazda w nocy. Cisza, spokój, bez korków, upału i zbytniego pośpiechu. W tamtą stronę trochę byłam zmęczona i mimo guarany czułam piasek pod powiekami, choć spać mi się nie chciało. Spowrotem – bez problemu. Wyjechałyśmy o 13.00 dojechałyśmy na 4 rano. Pół trasy przebiegało w dzień i nawet dość się jechało, z wyjątkiem Torunia, gdzie był gigantyczny korek do jedynego na Wiśle mostu. Toruń, Łódź i inne duże miasta trzeba w dzień omijać szerokim łukiem. Same korki i remonty dróg.

Co się nie sprawdziło?
  • Stolik i krzesła. Były za małe, za minimalistyczne. Na stole nic się nie mieściło, przy dłuższym siedzeniu na krześle bolał kregosłup. Sprawdzały się, jak jeździłam z malutkim namiotem, przy dużym straciły rację bytu.  Dochodzę do wniosku, że przychodzi moment, w którym człowiek zaczyna oczekiwać minimum komfortu. Życie po harcersku już nie dla mnie.

Co kupić na przyszłość?
  • Wspomniane krzesła z oparciem i porządny stół. Składaną szafkę z tkaniny na aluminiowym stelażu – żeby jakoś ogarnąć ten bałagan. 3 kg butlę gazową – żeby nie drżeć, że gaz się skończy. Dwa kapoki dla psów - żeby się nie utopiły w Łupawie :) Dlaczego w Łupawie a nie w morzu? Bo w morzu się nie mogą kąpać. Nie wiem dlaczego, ale po piciu morskiej wody miały krwawą biegunkę. Problem narastał od lat i w tym roku było apogeum. Nawet nie chcę myśleć co jest w tej wodzie, ja w każym razie od lat nie wchodzę do Bałtyku wyżej niż do kolan. Myślę, że po 30 latach nadszedł czas na zmiany.

A o nieśmiałych planach na przyszły rok kiełkujących w mojej głowie będzie następnym razem.
Piszę mało, ale dużo myślę. Może w końcu będę miała czas przelać te myśli na papier.



niedziela, 15 września 2013

Iglakom precz


Mówią, że kobieta zmienia się co 13 lat: fizycznie i mentalnie.

Ja po 15 latach posiadania ziemi na własność (właśnie mija rocznica) postanowiłam zmienić profil ogrodu. Po latach pielegnowania i chuchania na sadzonki, po tym jak osiągnęły kilka metrów wysokości, postanowiłam je wyciąć, przynajmniej te większe.
O czym mowa? O iglakach.
Jeszcze parę mięsięcy temu pukałam w główkę znajomym. Nie mogłam zrozumieć, jak mogą wyciąć 30-letnia cisa, bo im zaciemnia pokój. I nagle zrozumiałam. Nie chcę żyć w lesie. Chcę,żeby mi wschodzące słońce zaglądało przez okna do pokoju, żeby w kuchni nie trzeba było palić lampy w dzień, żeby siedząc na tarasie, można było oglądać góry. Chcę iśc do ogrodu urwać śliwkę.

Oczywiście nie pójdą pod siekierę wszystkie naraz. Najpierw sosny. Miały być miniaturowe bo chińskie. Wyrosły do nieba. Zasłaniają mi taras, włażą z igłami do domu, spowodowały, że żywopłot jest w stanie agonalnym.
W następnej kolejności pójdą modrzewie. Zapychają mi igłami rynny.
Nie uratują się też jabłonki i leszczyna. Nie pamiętam, żebym kiedyś jadła z nich jabłka i orzechy. Nawet jak były, to małe, mało smaczne, sparszywiałe, robaczywe lub puste w środku. Ich uroda jako drzew ozdobnych, też jest wątpliwa.

W ich miejsce posadzę „rośliny jadalne”, takie niezawodne, które owocują co roku i nie wymagają extra pielęgnacji. Nie muszą być wieloletnie. Także z roślin jednorocznych można mieć pożytek. W dzisiejszych czasach, gdy przeciętny obywatel zjada i kumuluje w swoim organizmie kilka kilogramów różnego rodzaju chemikaliów, warto mieć owoce i warzywa z własnej hodowli. Sporządziłam już nawet listę tych niezawodnych, które mam i z powodzeniem uprawiam. Inne dopiero kupię.
Oto mój ranking.

Czereśnia Burlat – to jedyne drzewo, które się sprawdziło z tych sadzonych przed 15 laty. Jest szczepiona na niskim pniu, dolne gałęzie ma przy ziemi. Owocuje co roku, dużymi, smacznymi owocami. Owoce mają miąższ chrząstkowy(skrzypą w zębach) i twardy. Nie ma w nich robaków.
Sadzonka kosztowała majątek. (50zł podczas gdy inne owocowe 10zł) ale była warta swojej ceny.

Borówka amerykańska – mam kilka odmian tej rośliny. Lubi ziemię kwaśną, u mnie rośnie i owocuje bez problemu. Trzeba sadzić kilka egzemplarzy obok siebie, najlepiej różnych odmian, żeby się wzajemnie zapylały. Owoce są extra, nie trzeba chyba ich zachwalać.

Jeżyna bezkolcowa – wielka roślina. Musi rosnąć w słońcu. Trzeba skracać jej pędy, a w zamian za te skromne zabiegi pielęgnacyjne oddźwięczy się owocami. Ogromnymi w porównaniu z leśnymi, słodkimi i aromatycznymi. Owocuje niezawodnie co roku.





Pomidor odmiany Bawole Serce – to nowość w moim ogródku. Ma olbrzymie owoce, mięsiste, smaczne. Rośnie bardzo silnie, wymaga solidnych podpór między innymi ze względu na wielkość owoców. W tym roku żadna zaraza go nie żarła, choć rósł koło ziemniaków. Rewelacyjna odmiana.
Trzeba tylko go trochę zasilić obornikiem.






Cukinia – też wielka roślina, potrzebuje obornika, ale w zamian owocuje do przymrozków.
Jam mam w ogrodzie dwie sztuki. Wydały na świat z 20 szt owoców.



Ziemniaki – rosną bez zarzutu.W tym roku nie zjadła ich stonka ani zaraza. A jaki mają smak. Oglądałam kiedyś angielski program ogrodniczy, w którym facet uprawiał ziemniaki w starych oponach. Sukcesywnie jak nać rosła do góry, nakładał kolejne opony i zasypywał to ziemią. W ten sposób można ponoć zebrać 10 kg ziemniaków z jednego krzaka. Myślę że jest to propozycja dla osób, którzy mają uprawy na balkonie :) Ja w oponach sadzić nie będę, ale myślę, że metoda, po pewnych modyfikacjach jest warta rozpowszechnienia. Po co uprawiać hektar ziemniaków, jak podobną ilość bulw można mieć z paru krzaków.



Aronia – owoce do jedzenia się nie nadają. Są strasznie cierpkie. Ale na nalewkę już jak najbardziej. O tym jak się robi nalewkę z aronii kiedyś napiszę. Do właściwości pro-zdrowotnych takiej nalewki nie muszę nikogo chyba przekonywać :)

Fasolka szparagowa – roślina znana i smaczna. Nie wymaga wiele, owocuje do tej pory.

Mam zamiar w tym roku jeszcze nabyć:

Orzecha włoskiego szczepionego z dużymi owocami. Jest szkółka w Skawinie koło Krakowa. Te które mam nadają się tylko dla wiewiórek.
Sadzonkę śliwki mirabelki – to z uwagi na niezawodność owocowania. Z mirabelki robi się pyszne konfitury.
Truskawki, które owocują całe lato – ponoć trochę trudne w uprawie, ale zobaczymy.
Śliwkę węgierkę – chyba wykopię w sąsiedztwie. Rośnie jak chwast i owocuje co roku.

A iglakom mówię precz.


sobota, 31 sierpnia 2013

Chamom i zarozumialcom dziękuję



Robię remont krakowskiego mieszkania. Znów sama. Córka dostała się na studia, więc musi zmierzyć się z dorosłością.

Mieszkanie, można powiedzieć, że jest w stanie skrajnej ruiny. Jakiś czas temu zamieniłam dotychczasowe duże mieszkanie na mniejsze. Dużego nie byłam w stanie utrzymać. Córka go nie lubiła.
W tym obecnym poprzednio mieszkali starsi ludzie. Nie lubię takiego stylu urządzania mieszkania – na ścianie tapety i okładziny, kasetony na suficie. Olbrzymie wbudowane w ściany szafy pamiętające lata 60-te ubiegłego wieku.

Mieszkanie stało dość długo puste. Kiedyś zdjęto liczniki. Żeby podpisać umowę z gazownią na dostawę gazu musiałam wymienić skręcane rury gazowe na spawane. W zeszłym tygodniu zaliczyłam wizytę kominiarza. Do gazowni potrzebne jest zaświadczenie o drożności kominów gazowych i wentylacyjnych. Kominiarz wymyślił dodatkowo, że w komin gazowy trzeba wbudować metalowe drzwiczki, bo jak wpadnie do środka np. ptaszek i umrze śmiercią tragiczną, to nie będzie go jak wyjąć, zatka komin a my otrujemy się tlenkiem węgla. Kominy kończą się na poziomie mieszkania. Przewidujący i zapobiegliwy facet jest, bo nigdy nie widziałam, żeby ktoś miał w łazience drzwiczki do komina. A może nie zwracałam na to uwagi.



No i o te drzwiczki poszło. Bo co jestem w stanie wykonać sama to jestem , ale wykuć w kominie dziurę i wstawić drzwiczki, nie czułam się na siłach. Zwłaszcza, że elektryk z braku wiedzy, że trzeba mieć drzwiczki, poprowadził tamtędy kabel i zrobił gniazdko. Jedyne zresztą w łazience.

Komu zlecić tak odpowiedzialne zadanie, jak wykucie dziury w kominie. Przeleciałam w myślach listę fachowców z którymi miałam w swoim życiu do czynienia, ale żaden się nie nadał. Żaden nie przyjdzie do takiej dupereli. I nagle doznałam olśnienia. Dwa piętra niżej remontują mieszkanie. Wezmę chłopaka od nich, zajmie mu to 20 minut, dam mu stówkę i po sprawie. Chłopak był chętny, jak najbardziej, ale kazał powyższe uzgodnić z szefem. Kiedy szef się pojawił, zagadnięty przeze mnie na klatce, brzydko i niegrzecznie odburknął, że nie ma teraz czasu ze mną rozmawiać. No to odpowiedziałam mu, że później to ja nie będę miała czasu i tym sposobem szansę na rozwój owocnej współpracy zdusiłam w zarodku.

Wykuję sobie tę dziurę sama. Przełożę nawet ten kabel elektryczny. Żaden cham i zarozumialec „nie będzie  pluł mi w twarz”. Taka ambitna jestem.

niedziela, 28 lipca 2013

To se nevrátí


Przedruk ze strony: http://www.eioba.pl/a/2voj/my-dzieci-tamtych-rodzicow

My, dzieci tamtych rodziców.

Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędzaliśmy dzieciństwo na obrzeżach małego miasteczka—właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy. Wspominany z nostalgią nasze szalone lata 80.:

Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się na licznych w naszej okolicy budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy).

Nie chodziliśmy do przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.

Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się spociliśmy.

Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą służył czosnek, herbata ze spirytusem i pierzyna. Dzięki temu nigdy nie stwierdzano u nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie bywał, zatem nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia. Dodam, że nikt nie wsadził babci do wariatkowa za raczenie dzieci spirytusem.

Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.

Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę. Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo—jak zwykle.

Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy się w podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę, to nie muszą do niej wracać.

Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę, nie pilnowali nas dorośli. Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.

Zimą ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał na zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy spadaliśmy. Nikt nie płakał, chociaż wszyscy się trochę baliśmy. Dorośli nie wiedzieli do czego służą kaski i ochraniacze.

Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.

Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na policję (wtedy MO), żeby zakablować rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy  pomocą dydaktyczną, a policja zajmowała się sprawami dorosłych.

Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do poprawczaka.

W sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina. Nie potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak szliśmy grzecznie spać.

Pies łaził z nami—bez smyczy i kagańca. Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi.

Raz uwiązaliśmy psa na „sznurku od presy” i poszliśmy z nim na spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.

Mogliśmy dotykać innych zwierząt. Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.

Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby się nie osikać lub „tam” nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział. Oczywiście nikt nie mył, po tej czynności, rąk.

Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać, mówić dzień dobry i nosić za nią zakupy.

Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić dzień dobry. A każdy dorosły miał prawo na nas to dzień dobry wymusić.


Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.

 Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec postawił mu piwo.

 Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.

 Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.

 Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.

 Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.

 Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków. Czasami próbowaliśmy to jeść.

 Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie liczył kalorii.

Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Nikt się nie brzydził.

 Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł.

 Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd.

 Musieliśmy całować w policzek starą ciotkę na powitanie—bez beczenia i wycierania ust rękawem.

 Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą. Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.

 Nikt nas nie chronił przed złym światem. Idąc się bawić, musieliśmy sobie dawać radę sami.

 Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.

Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi przechodnie i koledzy ze starszej klasy. Rodzice chętnie przyjmowali pomoc przypadkowych wychowawców.

Wszyscy przeżyliśmy, nikt  nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód. Niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów. Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami. Dziś jesteśmy o wiele bardziej ucywilizowani.

My, dzieci z naszego podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas dobrze wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.

 . Autor: Jaszczurka

 

poniedziałek, 8 lipca 2013

Obietnica

 Psy, można powiedzieć że od zawsze, darzę jakąś szczególną sympatią. Prawie od zawsze też się nimi opiekuję. Lata doświadczeń spowodowały, że mam do nich wyważony stosunek. Nie pozwalam „wejść sobie na głowę”, ale równocześnie troszczę się o nie najlepiej jak umiem, bo wyznaję zasadę, że jak się komuś coś obiecało, to należy słowa dotrzymać.
 Nie zawsze próby dotrzymania złożonej obietnicy przychodzą bez wysiłku. Psy jak i ludzie mają różne charaktery. I mogą także chorować na choroby umysłowe, o czym kilkakrotnie mogłam się przekonać.

Pierwszy mój pies wzięty był z azylu. To był wielki, wilczuro-podobny mieszaniec, zgarnięty w wieku 6 miesięcy z działek, gdzie ktoś go przykuł łańcuchem do budy i zostawił, mając pewno nadzieję, że się sam wyżywi trawą i korą drzew.
 Miły i bezkonfliktowy szczeniak wyrósł na wielkie agresywne bydle. Namiętnie gryzł się z psami i atakował ludzi. Do dziś pamiętam historię, jak 30 lat temu na wakacjach w Rowach, zaraz zresztą po tym jak żeśmy przyjechali, pogryzł się z równie agresywnym rottweilerem, który wylazł z posesji przez dziurę w płocie. Rottweiler, sam pokieraszowany, mojemu psu wyszarpał skórę w okolicach odbytu , aż gruczoły przyodbytnicze wylazły na wierzch. Kwalifikowało się do szycia, szczęśliwie  zarosło samo bez komplikacji.

Prot, bo takie wdzięczne imię dostał po lekturze książki Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku, nienawidził mężczyzn, a w szczególności starych mężczyzn. Rzucał się bez ostrzeżenia i łapał za spodnie i buty. Pomimo że nosił kaganiec, nie jednemu narobił stracha. Niestety, miał w swojej karierze również pogryzienia ludzi. Dziś pewno przez niego wylądowałabym w kryminale albo dostała zawału. Ale wtedy miałam 18 lat i inne spojrzenie na świat. Mam wrażenie, że inni też byli ludzie. Przy tej całej swojej agresji, w domu był wesołym, mądrym, przyjaznym psiakiem.
I miał jedną miłość i cel istnienia.  Godzinami gonił za piłką, jak nikt się z nim nie chciał bawić, bawił się sam, popychając nosem i naskakując na kamień, tak że ten odlatywał na odległość.
Dożył z nami do 14 roku życia. Długo by o nim opowiadać, to był mój najukochańszy pies i żaden następny mu nigdy nie dorównał inteligencją. I agresją też :)


Po tym jak przeprowadziłam się na wieś, postanowiłam,  skoro mam warunki, uratować jakieś psie istnienie. Mając już wtedy 4 psy wybór mój padł na kaukazo-podobną sukę z likwidowanego schroniska w Olkuszu, zwanego potocznie mordownią.

Suka  w krótkim czasie po opuszczeniu bram przybytku, z nerwów opróżniła żołądek, wylewając zawartość w postaci śmierdzącej brei z kawałkami włosów i kości na tapicerkę w samochodzie. Wypuszczona w ogródku, nie dała do siebie podejść przez dwa tygodnie.
Mijał czas, a suka robiła się coraz bardziej agresywna. Upodobała sobie w szczególności jednego z psów i znęcała się nad nim w każdych okolicznościach. Zaczął załatwiać się w domu.
Kiedyś, w trakcie spaceru, będąc w  kagańcu, zaatakowała go bez żadnego powodu. Kaganiec rozleciał się, jakby był z papieru. Zaczęły się szarpać i przewracać w trawie i krzakach. Nie moglam ich rozdzielić, nie reagowały na wrzaski i uderzenia smyczą. W pewnym momencie złapała go za gardło i tak już została. Pierwszy raz na oczy ujrzałam jak pies dostaje ściskoszczęku. Ten drugi w jej zębach zaczął rzęzić.
 Dziś jak patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że ryzykowałam życie. Ale wtedy, nie myślałam logicznie, chciałam tylko za wszelką cenę uratować psu życie. Złapałam sukę z obrożę, skręciłam obrożę wokół dłoni i zaczęłam ją dusić.Nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle siły. To był duży, 40-kg pies.  Jak go puściła, dusząc ją dalej charczącą i pieniącą się z wściekłości powlokłam do domu i wepchałam do kojca. To było jakieś 100m. Byłam galareta z wysiłku i nerwów.
Zaczęłam zastanawiać się co robić. Zwrot psa do mordowni z reklamacjami nie był możliwy. Ja się po prostu jej bałam. W mojej ocenie nie była normalna. Miałam tylko nadzieję, że jej agresja jest skierowana wyłącznie na psy.

Umówiłam się z koleżanką, która wraz z mężem szkoli psy, że nauczy ją wykonywać podstawowe polecenia. Miałam w planach wedrówki  po górach. W towarzystwie takiego psa samotna kobieta mogła czuć się bezpiecznie. Chciałam dać suce kolejną szansę.
W ostatnim dniu dwutygodniowego pobytu u nich, rzuciła się, bez powodu,  na szkolącego ją mężczyznę. To był atak furiata, zęby na wierzchu i piana cieknąca z pyska.
Wspólnie podjęliśmy decyzję o tym, żeby ją uśpić.

To nie były w moim życiu jedyne drastyczne historie z udziałem psów. Wielokrotnie byłam pogryziona. Najmocniej w trakcie wakacji nad morzem, gdy właściciel kempingu, przekonany, że wszyscy goście wyjechali, spuścił z łańcucha dwa psy: owczarka niemieckiego i teriera.
Jedyne co zdążyłam zanim zaatakowały to  dwuletnią wówczas córkę schować do samochodu. Duży tylko szczekał, skacząc wokół mnie, mały doskakiwał i gryzł mnie po nogach i pośladkach. A uścisk miał mocny. 
Miałam ochotę go kopnąć, ale bałam się, że w odwecie duży pies mnie zaatakuje.
Gdy  w końcu udało mi się od nich uwolnić, byłam cała w siniakach i w ranach. Jako gratyfikację uzyskałam wgląd do książeczki szczepień i serdeczne przeprosiny.

Mimo tych wszystkich krwawych i niebezpiecznych zdarzeń, moja sympatia do psów nic nie straciła ze swej mocy. Mam psy, kocham psy i będę je mieć i kochać dopóki dam radę.
W większości przypadków są spokojne, łagodne i może nawet mają jakieś wady, ale przecież nikt nie jest idealny. Z chwilą podjęcia decyzji o posiadaniu psów, złożyłam im również milczącą obietnicę, że nie opuszczę ich aż do śmierci. A ja  lubię dotrzymywać obietnic.

niedziela, 7 lipca 2013

Wakacje - poważne zadanie logistyczne

Wyjazd nad morze samochodem marki seicento z dwoma psami o łącznej masie 65 kg i pyskatą córeczką wymaga przygotowań logistycznych.

Po pierwsze - córeczce trzeba dać zajęcie, żeby za dużo nie gadała.
Moja córka od lat robi z dzipiesa ( Boże jak to się pisze - znów ktoś mi wytknie błędy ortograficzne).
Dwa lata temu, wymyśliłam trasę z Krakowa do Rowów z pominięciem wszystkich dużych miast. Chodziło o to, żeby w upale nie stać w korkach i nie ugotować psów w samochodzie.
Wrzuciłam w Targeo opcję drogi  najkrótszej, z pominięciem dróg płatnych. I pokazało mi trasę, którą każdy może sobie wyświetlić. Wiodła drogami trzeciej i dalszej kolejności odśnieżania, ale jakościowo nie najgorszymi. Było spokojnie, mało ruchliwie, bez tirów z wyjątkiem okolic Łodzi i innych dużych miast, które nie mają obwodnicy,  a które tiry objeżdżały bocznymi drogami.


Żeby nie zabłądzić, bo wtedy nie miałam jeszcze nawigacji, wydrukowałam z Targeo w dużym powiększeniu mapy poszczególnych miejscowości i skrzyżowań dróg, zaznaczając na czerwono trasę przejazdu. Powstała z tego spora książeczka. Moja córka śledziła trasę na mapkach i dyrygowała, jak jechać.

Jako kierowca, mam jeden poważny feler. Zasypiam za kierownicą. W czasach kiedy jeszcze jeździłam jako pasażer, wystarczyło, że wsiadłam do samochodu już spałam. Zostało mi to niestety do dzisiaj,  podróż zatem rozkładam na dwa dni. W ubiegłych latach pierwszy  nocleg przewidziałyśmy w miejscowości Pakość. Tam jest ładny kamping holenderski.  Nad jeziorem, ale do jeziora nie ma dostępu, bo przy brzegu bagno i trzciny. Komary i sami obcokrajowcy w kamperach - Holendrzy i Niemcy. Nie było gęby do kogo otworzyć. Dziura zabita dechami. Na jedną noc obleci, ale na dłużej - brrrr.



W drodze powrotnej nocowałyśmy w ośrodku Rafa nad Jeziorskiem. I to był strzał w dziesiątkę. Kamping w połowie drogi. Olbrzymi teren, dostęp do jeziora - można się kąpać. Huśtawki, żaglówki.  Możliwość nocowania, po wcześniejszej rezerwacji, w drewnianych domkach lub przyczepach kampingowych. Przyjmują w gości psy.




Po drugie - zapakować sie do takiego malutkiego samochodu nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy dziecię zabiera walizkę ciuchów, w których zresztą potem wogóle nie chodzi. Bagażnik też malutki, jak na malutkie auto przystało, nic się w nim nie mieści, na tylnym siedzeniu  dwa wieprzki, też nic nie wlezie.

Kupiłam bagażnik na dach. Nie żaden box. Pusty box  waży 20 kg, a moje autko na dach może wziąć tylko 30 kg. Zwykły bagażnik jak do malucha, którym jeżdziliśmy nad morze w dawnych czasach.
Z uwagi na to, że nikt  z takim bagażnikiem dziś nie jeździ, bo to obciach przecież, nie idzie kupić  żadnej wodoodpornej torby. Trzeba sobie radzić samemu. Kiedyś przykryłam bagaże niebieską plandeką z Castoramy. Fruwała na wietrze, że  wszyscy się za mną oglądali. Żółty odrzutowiec z niebieską plandeką :)
 Kolejnym razem kupiłam w Ikei foliowe torby, które służą do przechowywania  pościeli  i te się sprawdziły. Są pojemne, zamykane na zamek, tanie i nie przemakają.
Nie mam śpiwora, bo puchowy z czasów młodości zeżarły mole, a te dostępne w sklepach w umiarkowanej cenie są dla mnie za zimne. A ja już starsza Pani jestem i nie mam zamiaru marznąć. No i nie mogę się przyzwyczaić do śpiwora, który przylega do ciała tak szczelnie, że się odwrócić w nim nie można. Mumia nie dla mnie niestety.
Kupiłam  w Ikei kołdrę z kaczego puchu  i pierza - wielka i ciężka ale po przystepnej cenie i ciepło pod nią i przytulnie. Do torby zmieściła się idealnie i wraz z namiotem i szmatami powędrowała na dach.
Moja córa wybrała śpiwór mumie podszyty wiatrem. Cóż gorąca dziewczyna jest.

W tym roku po raz pierwszy pojadę nad morze z nowym namiotem. Nie zdradzę na razie nazwy, bo może to szajs za ciężkie pieniądze kupiony. W zamyśle miał być duży i wysoki przedsionek i mała sypialnia.
Żeby człowiek o wzroście nie karłowatym mógł się swobodnie wyprostować.
Poprzedni namiot podarł pazurami pies w pierwszym dniu podróży. Obcięłam nożyczkami podarty fragment tropiku i zrobił się ganeczek. Niestety w czasie deszczu do środka lała się woda.


Co jeszcze biorę? Materac dmuchany, pompkę, 1,5 kg butlę gazową i jednopalnikową maszynkę, stolik (drewniany, z odkręcanymi nogami, z demobilu) i dwa krzesełka, konserwy dla psów i trochę jedzenia dla nas na drogę. Z ciuchów po parze wszystkiego. Żeby się prać dało na zmianę. Dwa garnki i patelenkę aluminiową, po dwa kubki i miseczki porcelanowe, łyżeczka szt 1,  dwie łyżki i dwa widelce. Nóż i deseczka do krojenia. No i komputer, żeby zabić chwilową nudę.

Gdzie się to wszystko mieści? Jakoś to upycham. Trochę da się włożyć pod siedzenia, resztę do bagażnika.

Po trzecie, trzeba wymyślić jaką trasą jechać i o jakiej porze dnia i nocy. Aktualnie rozmyślam nad jazdą w nocy. To z uwagi na obecność psów. Jazda w upale samochodem bez klimatyzacji to jest męka pańska, dla mnie również. W zeszłym roku dla ochłody musiałam psy polewać  wodą. Mam już lekki uraz.
Przy wariancie nocnym wchodzi w grę jazda główną drogą. Musi też być odpowiednia pogoda.
Rozważam również możliwość wyjazdu o 2 00 w nocy . O trzeciej robi się już jasno, zdążę dojechać do Olkusza. Do Łodzi jest ode mnie 279km,  powinnam dojechać w  cztery godziny.O szóstej rano  rano nie będzie jeszcze upału i nie powinno być korków. A co potem. Nie wiem. Są jeszcze po drodze Bydgoszcz i Toruń gdzie pewno też są korki.
Wszystko zależy od pogody, a tego wcześniej przewidzieć się nie da. Więc chyba na razie przestanę się nad tym zastanawiać.

No i po czwarte - trzeba znaleźć opiekunkę dla pozostających psów i kotów, która równocześnie przypilnuje domu. Ten problem, przynajmniej na razie, mam  z głowy.  Pare lat temu, dzięki umieszczonemu na  portalu Praca.pl ogłoszeniu, znalazłam dziewczynkę, która zajmuje się domem i zwierzakami w czasie mojej dwutygodniowej nieobecności. Niestety spokojna głowa kosztuje  i wypłacane wynagrodzenie trzeba wliczyć do budżetu, przewidzianego na wyjazd.

 Kto z Was ma jakiś przemyślenia na temat organizacji wakacji i podróży i zechce się nimi podzielić?

sobota, 6 lipca 2013

Żyję :)

Mało się odzywam, bo lato, bo słońce, bo szkoda czasu na siedzenie przed komputerem.

Ale żyję, mam się dobrze, borelioza mnie nie zaatakowała, zmieniłam  pracę na lepszą, córka zdała maturę :)

Teraz myślę głównie o wakacjach.

Ciekawa jestem jak Minimaliści spędzają wakacje. Ja spędzam minimalistycznie, choć za minimalistę się nie uważam. Od 30 lat z przerwami jeżdżę na wakacje nad morze. Polskie morze. Pod namiot.

Zapytacie, co to za cudowna miejscowość, do której chce się jeździć przez 30 lat?

Przedstawiam Państwu  Rowy - moją miłość




Tak tak moi Państwo. Tak się jeździło 30 lat temu. Pozwoliłam sobie wkleić zdjęcia na których jest moja szanowna osoba, bo i tak mnie nikt nie rozpozna :) Łezka się w oku kręci. Nie ma już autka, nie ma faceta, pieski nawet są inne.

Dzisiaj jeździ się tak:






Może wreszcie zdradzę dlaczego kocham Rowy.

To jest taka miejscowość, że każdy znajdzie coś dla siebie. To kilometry pustych, szerokich plaż. To wielogodzinne wędrówki po Słowińskim Parku Narodowym do którego jeszcze można wchodzić z psem. To prześwietlone sosnowe lasy, pachnące żywicą.
Dla szukających wygód - jest co zjeść, jest gdzie się przespać, jest wypożyczalnia rowerów, gokartów - dzieci nie umrą z nudów. Lubisz się opalać na golasa - nie ma problemu. Nie masz z kim zostawić psa - weź go ze sobą, przyjmą go z radością. W Rowach nawet ludzie są inni.

Oczywiście Rowy też idą z "postępem". Postęp rozumiem tu w negatywnym znaczeniu. Ale pomimo upływu lat nie zmieniło się  wiele.  To jest dla mnie od lat miejscowość, w której mogę wypocząć.

Co robię? Całymi dniami łażę po lasach i plaży. Robię po 20 i więcej kilometrów dziennie. Nie zaprzątam sobie głowy gotowaniem - jem w knajpach, nie zaprzątam sobie głowy córką, bawi się sama :)
Nie ma znaczenia pogoda, byle nie lało ciurkiem.

Jeszcze tylko trzy tygodnie i Kraków zostanie w tyle. Do zobaczenia zatem w Rowach :)




wtorek, 21 maja 2013

Tajemnice rodzinne

Właśnie jestem po lekturze książki Doroty Sumińskiej pt:"Zwykłe, niezwykłe życie".

O czym jest ta książka? To ciepła, "babska" saga rodzinna. To historia  o  umiejętności wybaczania i o tym, jak być  dobrym człowiekiem. Ale przede wszystkim to książka o tym, jak ważne w naszym życiu mogą być zwierzęta. I to wszystko okraszone tajemnicą rodzinną.

Po przeczytaniu tej książki zaczęłam zastanawiać się, czy w mojej rodzinie też jest jakaś tajemnicza historia. I przypomniałam sobie takową, nawet dwie historie, w których wyjaśnieniu osobiście maczałam palce.

Moi dziadkowie pochodzą z Grodna. Po wojnie zostali przesiedleni do Polski i zamieszkali w Krakowie.

Poniewierają się po domu i w piwnicy do dziś różne dziwne rzeczy:
Talerz sygnowany  pieczęcią Bavaria Schumann. Piękny, nie spotykany dziś wzór.
Słownik języka niemieckiego pisany gotykiem
Komplet srebrnych widelców i łyżek
Zegarek  na łańcuszku i wiele innych staroci, których historia i przeznaczenie jest mi do dziś nieznane.

Nikt z mojej rodziny nie wywodzi się z Niemiec.

Przyszedł taki moment w moim życiu, że zaczęły mnie interesować korzenie własnej rodziny. Szperałam po piwnicach i archiwach, przeglądałam stare zdjęcia, rozpytywałam żyjących członków rodziny.
Ze strzępów rozmów, zapomnianych opowieści i wspomnień poskładałam do kupy historię pochodzenia i dzieje talerza z pieczęcią Bavaria Schumann i pozostałych znalezionych szpargałów.

Moja Babcia miała starszą siostrę Anielę. Także ona wraz z mężem opuściła rodzinne miasto i wyjechała do Polski. W 1945 roku  Kraków był przeludniony.  Tłumy repatryjantów wysiadały na dworcu w Krakowie i snuły się po mieście szukając noclegu. Zajmowali opuszczone, zrujnowane budynki, żeby choć chwilę odpocząć w drodze na Zachód. Tam obiecano im dać mieszkania i gospodarstwa poniemieckie. W Krakowie nie mogli zostać.
Babcia uparła się, że do Wrocławia nie pojedzie. Chciała zostać w Krakowie, bo był podobny do Lwowa, który kochała. Dziadek - oficer X Pułku Ułanów Litewskich musiał chyba wykorzystać wszystkie swoje znajomości, ale udało im się zostać w Krakowie. Aniela z mężem wyjechali do Wrocławia.

Z lekcji historii wiadomo, że Niemcy opuszczając w 1945r swoje mieszkania i domy byli przekonani, że zaraz tam wrócą. Nie zabierali niczego.
Dziś przypuszczam, że Aniela z mężem zajęła jedno z poniemieckich mieszkań w centrum Wrocławia. Zastała mieszkanie w pełni wyposażone. Nie cieszyła się jednak nim długo. Wkrótce zmarła bezpotomnie na cukrzycę, a zaraz po niej jej mąż.
Do dziś krążą w rodzinie opowieści, jak Babcia Marysia zwoziła do Krakowa majątek pozostawiony przez zmarłą siostrę. Sama w domu nie miała nic. To były ciężkie czasy. Część z rzeczy sprzedała, część uległa zniszczeniu. Przywiozła także swoją siostrę i jej męża. W trumnie. Powiedziała, że wszyscy muszą być razem. Na cmentarzu mają własny "pokoik".

Dziadek był przystojnym mężczyzną. Wysoki, szczupły i na dodatek ułan. A za mundurem,  wiadomo, panny sznurem. Młodo się ożenił. To były czasy wojny polsko-bolszewickiej. Mężczyźni rzadko bywali w domu. Młode, "słomiane wdowy" nudziły się niemiłosiernie i wykorzystywały każdą okazję do zabawy i flirtowania
Żona dziadka musiała nieźle szaleć, skoro ten, zaniepokojony pogłoskami o jej zdradzie, niespodziewanie wrócił do domu. I zastał żonę z kochankiem w łóżku. Nikt nie wie, czy wówczas małżeństwo się rozpadło, czy dopiero chyliło się  ku upadkowi, faktem jest, że żona dziadka zaszła w ciążę. W krótkim czasie urodziła córkę Ninę.

Dziadek ożenił się po raz drugi. Przez 70 lat, kolejne pokolenia mojej rodziny żyły w przeświadczeniu, że Nina jest córką dziadka. Pisała kartki do swojego przyrodniego brata zwracając się do niego "kochany braciszku". Po  śmierci dziadka została zgłoszona jako jego spadkobierca. Przyjeżdżała z Sopotu po pamiątki po swoim ojcu. Nikt  nie wierzył  wcześniejszym zapewnieniom dziadka, że to nie jest jego córka.

Kiedyś, parę lat temu z ciekawości postanowiłam "rzucić okiem" na akta sądowe postępowania spadkowego po dziadku.
Ze zdumieniem odkryłam, że nie ma w nich żadnych dokumentów potwierdzających pochodzenie domniemanej córki. Sąd oparł się jedynie na oświadczeniu matki, że dziecko urodziło się w trakcie trwania jej związku małżeńskiego z dziadkiem.
Napisałam do urzędu stanu cywilnego wniosek o udostępnienie aktu urodzenia. To co ujrzałam, na długo odebrało mi mowę. W akcie urodzenia Niny jako ojciec figurował zupełnie inny człowiek, nie nosiła także nazwiska rodowego po dziadku.
Choć od momentu zakończenia sprawy spadkowej minęło 40 lat, wniosłam do sądu wniosek o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku. W swojej naiwności liczyłam na to, że w ramach wznowionego postępowania, wobec wyraźnych wątpliwości co do pochodzenia Niny, sąd zechce wyjaśnić sprawę wykorzystując możliwości jakie stwarza dzisiejsza nauka i zleci wykonanie badań genetycznych w celu ustalenia pokrewieństwa. Doszłam ze sprawą aż do Sądu Najwyższego.
I pomimo, że  ostatecznie sąd orzekł, że Nina nie jest córką dziadka, tajemnicy nie udało mi się wyjaśnić. Nina, dziś 80-letnia kobieta odmówiła wspólpracy. Nie udało się jej zmusić do złożenia wniosku o zaprzeczenie ojcostwa i zrobienia badań genetycznych. W listach kierowanych do kolejnych instancji sądu upierała się, że jest córką dziadka, ale nie potrafila wyjaśnić dlaczego nosi inne nazwisko rodowe i dziadek nie figuruje w akcie urodzenia jako jej ojciec.
Tajemnicę zabierze ze sobą do grobu.

Kiedyś, po złożeniu do sądu wniosku o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku, miałam dziwny sen. Śnił mi się dziadek, jak uśmiecha się do mnie z portretu wiszącego na ścianie.
Uśmiechnęłam się do niego również.

niedziela, 12 maja 2013

Ja to mam w życiu szczęście

Piszę to z przekąsem. Los mnie nie oszczędza od lat, niestety.
Jest godzina 24.55 a ja siedzę i piszę bloga. No bo co mam robić o tej porze.
Wieczór dostałam gorączki. Trzęsło mną jak w febrze do 23.00, potem zaczął mi puls w głowie walić, wytrwałam w łóżku do 24.30.

Nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby w kwietniu dwukrotnie nie wbił  mi się w skórę kleszcz.
Ostatni raz w poniedziałek czyli tydzień temu.

Mogę powiedzieć, że z kleszczami jestem za pan brat. Za sezon od lat zdejmuję z siebie kilkanaście kleszczy wbitych w skórę. Ze zwierząt chyba kilkaset. Zbierają kleszcze z całej okolicy i przynoszą do domu. Kleszcze łażą po podłodze, zdarza się, że po stole i łóżku.

Przyznaję się. Śpię z kotami w łóżku :)
Ale jak  odmówić takiej Zuzi, na przykład, która wchodzi po kołderkę.
Po prostu się nie da.
Jak już nie sypiam z facetem, to przynajmniej kot mnie grzeje :)


Do kleszczy jestem przygotowana fizycznie i teoretycznie. Mam aparacik do wyciągania, czyli kleszcze do kleszczy. Polecam jego kupno, nawet w sytuacji gdy ktoś nie ma zwierząt. Kupuje się takie coś u weterynarza i cena nie przekracza 10zł.
Aparacikiem można wyciągnąć kleszcza w każdym stadium obżarstwa. A wiadomo, że im wcześniej, tym lepiej. Żeby nie zdarzyła się nikomu historia taka jak pewnej kobiecie, która ponoć dopiero u weterynarza uzyskała pomoc przy wyjęciu kleszcza. Wcześniej chodziła od Kajfasza do Annasza i nikt z kleszczem nie potrafił sobie poradzić, biedacy :).
Wyciągnięcie kleszcza u weterynarza kosztuje 10 zł. Z psa oczywiście, bo dla ludzi nie ma cennika. Przy tej ilości kleszczy, weterynarz na moich psach zarobiłby krocie.

Więc jak się już tego kleszcza wyrwie, albo urwie, bo też się może zdarzyć ( i nie ma co wpadać wtedy w panikę), zwłaszcza jak się wyrywa palcami, po kleszczu pozostaje ranka i obrzęk. U mnie pojawia się również reakcja alergiczna, co powoduje, że skóra w miejscu ugryzienia swędzi i jest zaczerwieniona, czego nie należy utożsamiać z rumieniem.. Nie wolno tego drapać. Trzeba posmarować jakimś środkiem na uczulenia. Ja smaruję pudrodermem, o którym kiedyś pisałam.

I toby było na tyle. Nie ma co histeryzować, chyba że po ugryzieniu pojawią się inne objawy na przykład gorączka, jak u mnie. To jest pierwszy sygnał ostrzegawczy.

Staram się nie wpadać w panikę. Do boreliozy jestem przygotowana teoretycznie.
Już wczoraj bolały mnie dziwnie ręce. Myślałam, że to od nadmiaru roboty. A w nocy wyskoczyła gorączka.

Muszę jeszcze trochę się dokształcić, ale tym razem na pewno zrobię badania w kierunku boreliozy.
Ostatnio słyszałam w radio, że można zbadać nawet kleszcza, jeżeli się zachował. U mnie się nie zachował, niestety, w zemście za to, że mnie ugryzł, utopiłam go w kanalizacji.

Badania sa trzyetapowe. Pierwsze, za 100 zeta, nic nie warte. Bada przeciwciała, i wykazuje przeciwciała na inne choroby też. Nie diagnozuje choroby, pokazuje jedynie, że człowiek miał kontakt z boreliozą lub innym dziadostwem, ale wcale nie oznacza, że jest chory. Można to zrobić dziecku, które jeszcze nie miało kontaktu z wszystkimi chorobami tego świata. Ja sama robiłam kiedyś te badania mojej córce.

 Mam zamiar ominąć pierwszy etap.

Nie pamiętam, co badają dwa kolejne, ale są dużo dokładniejsze.
I droższe oczywiście. Ostatnie bada prawdopodobnie, czy we krwi pływają pasożyty.
Można w razie potrzeby na ten temat poczytać w internecie. A tak właściwie to zastanawiam się dlaczego borelioza jest takim zagrożeniem, skoro istnieją badania diagnostyczne w kierunku rozpoznania choroby?

Jest godzina 2.00. No i nocka jakoś zleciała. A jutro do pracy trzeba. Ech.





sobota, 4 maja 2013

Uroki życia na wsi

Jedną z  rzeczy, którą cenię w życiu na wsi najbardziej jest kontakt z naturą.
Przygody ze zwierzętami, które w mieście się nie zdarzają na wsi są codziennością.

Dzisiaj zdarzył i się taki oto przypadek.

 Pozostała mi po zimie sterta drobnych gałęzi, które służyły mi na rozpałkę. Gałęzie pocięte i równo ułożone, leżą sobie wzdłuż ściany domu. Ponieważ jest zimno i pada deszcz, zapaliłam w piecu kuchennym.
Przyniosłam do domu wiązkę gałęzi, usiadłam  i rozmawiając z córką przez telefon, wkładałam pojedynczo gałęzie w gardziel pieca.
I nagle ze sterty złożonej na podłodze wylazło takie oto zwierzątko:


Wylazło i w pośpiechu pomaszerowało pod lodówkę.
Chwilę trwało, zanim udało mi się je capnąć  i zrobić zdjęcie. Dobrze, że nie włożyłam do pieca całej wiąchy na raz. A swoją drogą te gałęzie leżą ok. 1 m nad ziemią na deskach. Jakim cudem  ten kuzyn dinozaura tam się dostał?

Ze zwierzętami miałam różne przygody. Niektóre śmieszne, niektóre tragiczne.
W czarnych barwach wspominam przygodę z zającem. Poszłam kiedyś z psami na spacer. Psy były uwiązane na smyczach automatycznych, bo z uwagi na obecność dzików, nie chodzę z nimi luzem po łąkach niestety.
Nagle psy wyrwały do przodu tak szybko, że nie zdążyłam zareagować i dopadły zająca.
Zanim ja dopadłam do nich, zając był już prawie uduszony, ale jeszcze żywy. Postanowiłam, że ja tego zająca uratuję. Wzięłam go na ręce, zawinęlam w kurtkę i zaniosłam do domu. Po drodze  podrapał mi brzuch, a potem to co podrapał obsikał. I oczywiście po godzinie przeniósł się "na łono Abrahama".

A ja wtedy zaczęłam się zastanawiać dlaczego on nie uciekał. Przyszło mi do głowy, że pewnie był chory. A na co zające chorują najczęściej. Ano na wściekliznę.
Jak już to wymyśliłam, to musiałam coś z tym zrobić. Zabrałam zająca do Krakowa, do Zakładu Higieny Weterynaryjnej.  Po dwóch tygodniach był wynik. Zając nie był chory na wściekliznę. Uff.
Skończyło sie na strachu, ale zająca żal mi do dzisiaj.

Żeby nie kończyć wpisu ponuro, opowiem historię z jeżem. Jadąc kiedyś rano przez wieś, zauważyłam, że na drogę wyszedł mi jeż. Niósł w pysku worek celofanowy. Zatrzymałam sie na drodze, podeszłam do jeża i próbowałam go od tego worka uwolnić, przekonana, że  w ten worek się zaplątał. Tymczasem jeż worek niósł ze świadomością, że to cenne znalezisko i wcale nie chciał go oddać. Zaczął się ze mną szarpać, wydzierając  worek wlazł mi aż na buty.
I w końcu wściekły zrezygnował, obrócił się na pięcie i pomaszerował w krzaki - pewnie aby znaleźć kolejny worek :)

I jeszcze jedna historia . Jadąc kiedyś Zakopianką do Krakowa zauważyłam, że wzdłuż drogi łąką biegną , wyraźnie spłoszone, dwie sarny.
Zwolniłam, obawiając się, że mogą wylecieć na drogę. W pewnym momencie sarny jak na komendę skręciły na drogę. Jedna przeleciała  przed maską w odległości może 10 m, druga która była trochę w tyle wypadła za nią, i wtedy na lewym pasie, na wprost niej pojawił się samochód. Zderzenie było nieuniknione, nacisnęłam hamulec, a wtedy  sarna uniosła się w powietrze jak na skrzydłach i przeskoczyła samochód. A potem jak gdyby nigdy nic przebiegła drugi pas Zakopianki i wydostała się na łąki po drugiej strony drogi.
Ech mieć kamerę w takich sytuacjach. Może ktoś z Was przeżył w życiu podobne historie?

piątek, 3 maja 2013

Ocieplam i....uczę się na błędach

Po ostatniej zimie postanowiłam ocieplić piwnicę. Dom częściowo jest zagłębiony w ziemi, z drugiej strony sterczy 3 m ponad, bo to jest dom na zboczu.
Zostało mi trochę płyt z ocieplenia parteru. Dokładnie pięć, plus  pocięte kawałki.
 Wymyśliłam, bo ja przecież oszczędna jestem, że tymi resztkami ocieplę przynajmniej jedną ścianę. Tak się złożyło, że trochę kleju też zostało więc szykowała się inwestycja za darmo.
Szło mi zupełnie dobrze, po dwóch dniach ściana wyglądała tak:


Kupiłam  za 9 zł piankę niskorozprężną, żeby wypełnić wszystkie ubytki, bo jak wszystkim wiadomo, dziury w izolacji wypełnia się pianką, a nie klejem :)  Klej tworzy mostki termiczne w izolacji.

I wtedy zaczęły się schody. Nie wszystkie płyty przykleiły się do ściany.  Dołem, przy samej ziemi piwnica zaizolowana jest papą na lepiku. Po głębszym zastanowieniu , doszłam do wniosku, że ten klej nie klei płyt do papy.
Wszystkie odpadły i były po tym do wyrzucenia, bo klej stwardniał i nie dał się oderwać bez uszkodzenia płyty.

 Od czego jest Wójek Google. Szybko znalazłam, że do papy można kleić styropian klejami poliuretanowymi. W efekcie musiałam kupić styropian 10-tkę, i klej poliuretanowy, więc inwestycja nie wyszła mi już za friko. Ale nowe doświadczenie, bezcenne.

Jak to już w końcu przykleję, na wierzch położę siatkę  i płytki. I będzie cudnie i prawie za darmo:)

środa, 1 maja 2013

Pieniądze leżą na ulicy

Wywiozłam wczoraj śmieci.




Do punktu skupu, a nie na śmietnik. Dostałam 43 zł za:
-120 kg makulatury
-1,3 kg puszek po piwie
-4 kg butelek pet
Więcej nie weszło mi do auta. A mam jeszcze trochę złomu, więc drugie tyle kasy jeszcze mi wpadnie do kieszeni.
Od lat segreguje śmieci, więc nowa ustawa śmieciowa dla mnie nic nie zmienia. Ale do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że na śmieciach można zarabiać. Do czasu gdy po raz pierwszy wywiozłam złom pozostały po budowie i zarobiłam 70 zł.
Teraz gromadzę i wożę wszystko co ma jakąkolwiek wartość. Cała rodzina i znajomi zbierają dla mnie makulaturę, puszki po piwie i żelazo. Najgorzej jest  z butelkami pet, bo to towar lekki i zajmujący dużo miejsca dlatego nikt nie chce tego przechowywać. Więc zbieram sama. Głównie butelki po wodzie mineralnej i oleju jadalnym. Piwa nie piję, ale mam znajomych co piją. Oprócz tego przeszłam się z córką po okolicznych polach i przyniosłyśmy 2 plecaki puszek .

Przyznam się, że jak idę ulicą, też puszkę podnoszę.

W składzie do którego jeżdżę cennik przedstawia się następująco ( cena w zł za 1 kg):

1. miedź - 12,4 (chłodnica) - 19
2. aluminium puszki - 3,5
3. aluminium folia - 1,9
4. mosiądz - 12,9
5. nierdzewka - 4,2
6. nierdzewka garnki - 1,5
7. ołów - 4
8. złom stalowy - 0,8
9. gazety, książki - 0,3
10. karton - 0,2
11. butelki pet  - 08
12. złom mieszany - 0,15

To nie jest pełna lista, ale nie chciało mi się pisać.

Organizacyjnie z gromadzeniem i segregacją odpadów radzę sobie w ten sposób, że w domu mam pudła do których wkładam osobno wszystkie śmieci, a jak się uzbiera więcej to wynoszę ich zawartość do piwnicy do większych pudeł. Butelki gromadzę w worach. Puszki też. Widziałam faceta, co przywiózł puszki po karmie dla psa. Ja puszki po karmie też gromadzę, ale wycinam dna, a wtedy puszka daje sie sprasować na placek. No i myję je wcześniej, żeby mi się nic nie psuło.

Jak się komuś wydaje, że w domu nie ma śmieci, które może spieniężyć podaję  kilka przykładów na czym można robić kasę:
Wszelkiego rodzaju puszki z podziałem na aluminiowe i metalowe, kabzle, nakrętki z butelek i słoików, aluminiowe pojemniczki od świeczek, stare garnki, zawory, części samochodowe, zamki, klucze. Kable, po wcześniejszym zdjęciu izolacji.

A więc moi Państwo do dzieła. Bo przecież pieniądze leżą na ulicy.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Nie mam czasu. Robię sobie ogródeczek.

Nadeszła upragniona wiosna, a z nią upragniona robota.

Tej wiosny mam ambitny plan. Robię sobie ogródeczek. Bedzie w nim marchewka, ogórek dynia, kabaczek i wiele innych warzyw. I będą zioła. Dużo różnych ziół.


Zapuściłam ja ci ten kawałek pola, co to go pod uprawy przewidziałam, oj zapuściłam. Perz i maliny rozlazły się jak stonka. Karczowanie metra kwadratowego zajmuje mi dwie godziny. A potem trzeba to jeszcze przekopać. A tu glina z kamieniami. Pot leje mi się z czoła strumieniem, ale nie ustaję. Już mi ślinka leci na myśl o własnych ziemniaczkach z marchewką i groszkiem. Bez chemii. Mniam mniam.

Nie wiem jak długo wytrwam w pracach. Kręgosłup po trzech dniach odzywa mi się  czystym i pięknym głosem. Złamałam styl od łopaty. Wbiłam drzazgę do palca. Ugryzła mnie meszka więc zapuchłam na ciele.
Dostałam katar więc dodatkowo leje mi się ciurkiem  z nosa.

Z pomysłów racjonalizatorskich, to ogrodziłam ogródeczek pastuchem elektrycznym, coby moja zgraja diabłów tasmańskich w ciągu minuty nie zniszczyła mojej kilkugodzinnej pracy.
Pastuch sprawdza się znakomicie, ale widok psa dotykającego druta pod prądem jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Dla uspokojenia  napiszę, że w drucie jest prąd o bardzo niskim napięciu, ale wysokiej częstotliwości. Po dotknięciu druta ręką wrażenie jest upiorne. Niby nie boli, ale czuć jak coś leci przez rękę i nogę do ziemi.

A na ugryzienie meszki dobry jest Pudroderm. To taki środek do smarowania strupów przy ospie wiecznej.
Tani i skuteczny choć po zastosowaniu wygląda się jak arlekin :)