Nie zawsze próby dotrzymania złożonej obietnicy przychodzą bez wysiłku. Psy jak i ludzie mają różne charaktery. I mogą także chorować na choroby umysłowe, o czym kilkakrotnie mogłam się przekonać.
Pierwszy mój pies wzięty był z azylu. To był wielki, wilczuro-podobny mieszaniec, zgarnięty w wieku 6 miesięcy z działek, gdzie ktoś go przykuł łańcuchem do budy i zostawił, mając pewno nadzieję, że się sam wyżywi trawą i korą drzew.
Miły i bezkonfliktowy szczeniak wyrósł na wielkie agresywne bydle. Namiętnie gryzł się z psami i atakował ludzi. Do dziś pamiętam historię, jak 30 lat temu na wakacjach w Rowach, zaraz zresztą po tym jak żeśmy przyjechali, pogryzł się z równie agresywnym rottweilerem, który wylazł z posesji przez dziurę w płocie. Rottweiler, sam pokieraszowany, mojemu psu wyszarpał skórę w okolicach odbytu , aż gruczoły przyodbytnicze wylazły na wierzch. Kwalifikowało się do szycia, szczęśliwie zarosło samo bez komplikacji.
Prot, bo takie wdzięczne imię dostał po lekturze książki Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku, nienawidził mężczyzn, a w szczególności starych mężczyzn. Rzucał się bez ostrzeżenia i łapał za spodnie i buty. Pomimo że nosił kaganiec, nie jednemu narobił stracha. Niestety, miał w swojej karierze również pogryzienia ludzi. Dziś pewno przez niego wylądowałabym w kryminale albo dostała zawału. Ale wtedy miałam 18 lat i inne spojrzenie na świat. Mam wrażenie, że inni też byli ludzie. Przy tej całej swojej agresji, w domu był wesołym, mądrym, przyjaznym psiakiem.
I miał jedną miłość i cel istnienia. Godzinami gonił za piłką, jak nikt się z nim nie chciał bawić, bawił się sam, popychając nosem i naskakując na kamień, tak że ten odlatywał na odległość.
Dożył z nami do 14 roku życia. Długo by o nim opowiadać, to był mój najukochańszy pies i żaden następny mu nigdy nie dorównał inteligencją. I agresją też :)
Po tym jak przeprowadziłam się na wieś, postanowiłam, skoro mam warunki, uratować jakieś psie istnienie. Mając już wtedy 4 psy wybór mój padł na kaukazo-podobną sukę z likwidowanego schroniska w Olkuszu, zwanego potocznie mordownią.
Suka w krótkim czasie po opuszczeniu bram przybytku, z nerwów opróżniła żołądek, wylewając zawartość w postaci śmierdzącej brei z kawałkami włosów i kości na tapicerkę w samochodzie. Wypuszczona w ogródku, nie dała do siebie podejść przez dwa tygodnie.
Mijał czas, a suka robiła się coraz bardziej agresywna. Upodobała sobie w szczególności jednego z psów i znęcała się nad nim w każdych okolicznościach. Zaczął załatwiać się w domu.
Kiedyś, w trakcie spaceru, będąc w kagańcu, zaatakowała go bez żadnego powodu. Kaganiec rozleciał się, jakby był z papieru. Zaczęły się szarpać i przewracać w trawie i krzakach. Nie moglam ich rozdzielić, nie reagowały na wrzaski i uderzenia smyczą. W pewnym momencie złapała go za gardło i tak już została. Pierwszy raz na oczy ujrzałam jak pies dostaje ściskoszczęku. Ten drugi w jej zębach zaczął rzęzić.
Dziś jak patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że ryzykowałam życie. Ale wtedy, nie myślałam logicznie, chciałam tylko za wszelką cenę uratować psu życie. Złapałam sukę z obrożę, skręciłam obrożę wokół dłoni i zaczęłam ją dusić.Nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle siły. To był duży, 40-kg pies. Jak go puściła, dusząc ją dalej charczącą i pieniącą się z wściekłości powlokłam do domu i wepchałam do kojca. To było jakieś 100m. Byłam galareta z wysiłku i nerwów.
Zaczęłam zastanawiać się co robić. Zwrot psa do mordowni z reklamacjami nie był możliwy. Ja się po prostu jej bałam. W mojej ocenie nie była normalna. Miałam tylko nadzieję, że jej agresja jest skierowana wyłącznie na psy.
Umówiłam się z koleżanką, która wraz z mężem szkoli psy, że nauczy ją wykonywać podstawowe polecenia. Miałam w planach wedrówki po górach. W towarzystwie takiego psa samotna kobieta mogła czuć się bezpiecznie. Chciałam dać suce kolejną szansę.
W ostatnim dniu dwutygodniowego pobytu u nich, rzuciła się, bez powodu, na szkolącego ją mężczyznę. To był atak furiata, zęby na wierzchu i piana cieknąca z pyska.
Wspólnie podjęliśmy decyzję o tym, żeby ją uśpić.
To nie były w moim życiu jedyne drastyczne historie z udziałem psów. Wielokrotnie byłam pogryziona. Najmocniej w trakcie wakacji nad morzem, gdy właściciel kempingu, przekonany, że wszyscy goście wyjechali, spuścił z łańcucha dwa psy: owczarka niemieckiego i teriera.
Jedyne co zdążyłam zanim zaatakowały to dwuletnią wówczas córkę schować do samochodu. Duży tylko szczekał, skacząc wokół mnie, mały doskakiwał i gryzł mnie po nogach i pośladkach. A uścisk miał mocny.
Miałam ochotę go kopnąć, ale bałam się, że w odwecie duży pies mnie zaatakuje.
Gdy w końcu udało mi się od nich uwolnić, byłam cała w siniakach i w ranach. Jako gratyfikację uzyskałam wgląd do książeczki szczepień i serdeczne przeprosiny.
Mimo tych wszystkich krwawych i niebezpiecznych zdarzeń, moja sympatia do psów nic nie straciła ze swej mocy. Mam psy, kocham psy i będę je mieć i kochać dopóki dam radę.
W większości przypadków są spokojne, łagodne i może nawet mają jakieś wady, ale przecież nikt nie jest idealny. Z chwilą podjęcia decyzji o posiadaniu psów, złożyłam im również milczącą obietnicę, że nie opuszczę ich aż do śmierci. A ja lubię dotrzymywać obietnic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz