niedziela, 9 listopada 2014

Zdrowo?

Dla łaknących wiedzy, internet roi się od diet, przepisów, żywieniowych teorii spiskowych. Co tu wybrać, żeby przeżyć?

Zaczęłam od oleju lnianego,  o którym kiedyś pisałam. Szybko mi przeszło. Dlaczego? Bo koszt transportu był  równy jednej butelce oleju, który też nie jest najtańszy. Bo nie mogłam znaleźć w pracy i wśród znajomych paru osób, które namówiłabym na wspólny zakup oleju,  aby zminimalizować koszty przesyłki.
Stosuję więc hipermarketowy olej z oliwek  tłoczony na zimno, nieoczyszczony. Nie wiem czy lepszy, ale na pewno tańszy gdy nie dolicza się kosztów przesyłki.

Potem na tapetę wzięłam dziką różę. Już w zeszłym roku wynalazłam jaki to cudowny lek na schorzenia stawów, ale zabrakło mi samozaparcia w zbieraniu owoców. Próbowałam wypuścić w to zbieranie mamę, ale się nie dała. W tym roku, trochę mnie koleżanka podkręciła i mam. Ze trzy kilogramy dzikiej róży.
No i co z tym teraz zrobić. Leniwa jestem z natury :) więc wydłubywanie pestek nie wchodziło w grę.
Wymyśliłam, że zrobię susz i zmielę.
Nie mam suszarki do owoców, więc suszyłam  w piekarniku na nikomu niepotrzebnych blachach, pozbieranych po rodzinie.






Suszyła się ze dwa tygodnie w niskiej temperaturze, ale w końcu wyschła.
No to teraz trzeba było ją zmielić. Nie wiem, czy ktoś z doradzających w internecie mielił w domu suszoną różę. Młynek do kawy jej nie pokona. Próbowałam wszystkiego. Łącznie z ruską maszynką do mielenia ziół. Pestki są nie do zmielenia. I w końcu wzięłam blender z funkcją do lodu. A potem poprawiłam w młynku do kawy. I wreszcie mam obiekt moich marzeń. Proszek z suszonej róży.





Wiem, że widać niezmielone do końca pestki. Ale i tak jest sukces.
Jadam różę rano, wieczór i w południe, popijając obficie wodą, żeby się nie udławić. W smaku jest dobra. Słodkawo-kwaśnia. Tylko te cholerne pestki. Włażą w zęby. Można sobie zęba złamać.
Jak się po niej czuję? Dobrze. Nie mam żadnych sensacji żołądkowych i może to sugestia, ale stawy bolą mnie mniej. Planuję kurację prowadzić całą zimę, dopóki róży starczy.

Ostatni mój wymysł, to gluten. Od 2 lat piekę chleb pełnoziarnisty na zakwasie, ale  po tym chlebie nie za dobrze się czuję. O domniemanej szkodliwości glutenu już czytałam, ale  nie bardzo wzięłam to sobie do serca. Aż do wczoraj. Rozmieszałam ciasto na chleb i mnie w tym momencie cofnęło. Siadłam do internetu, poczytałam co nieco i na śniadanie zrobiłam sobie jogurt z aronią. Aronia miała być na nalewkę. Ale nalewka też szkodzi.

Może są miłośnicy aronii, ale ja do nich nie należę. Cierpka w smaku, gorzkawa, błeee. Po przemrożeniu jakby lepsza. Dodałam jogurtu naturalnego, soku z cytryny, starte jabłko i odrobinę cukru i zmiksowałam na masę.  No i da się zjeść. Powiem, że nawet dobre jest.



No to zaczynam życie bez glutenu. Pewnie się nie da na raz. Ale małymi kroczkami-może.

4 komentarze:

  1. ja piję zioła i olej lniany lub z pestek winogron, jem otręby owsiane, czosnek...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. olej z pestek winogron jest rafinowany. Z tego co czytałam, nie istnieje olej z pestek winogron tłoczony na zimno. A olej rafinowany to produkt z grupy tzw wysoko przetworzonych.

      Usuń
  2. Cofnęło mnie od czytania twojego bloga ordynarne sformułowanie "ruska maszynka".

    OdpowiedzUsuń
  3. Ruska maszynka to urządzenie z lat 70-tych. Wygląda jak maszynka do mięsa, tylko służy do mielenia ziół i różnych innych suchych produktów. Dziś nie do kupienia, chyba że od Rusków. Od Rosjan ładniej brzmi, co nie zmienia faktu, że chyba już u nas nie handlują na bazarach. A szkoda, bo fajne rzeczy mieli, praktyczne, minimalistyczne. Więc z całym szacunkiem "ruska maszynka" jest ekstra.

    OdpowiedzUsuń