O czym jest ta książka? To ciepła, "babska" saga rodzinna. To historia o umiejętności wybaczania i o tym, jak być dobrym człowiekiem. Ale przede wszystkim to książka o tym, jak ważne w naszym życiu mogą być zwierzęta. I to wszystko okraszone tajemnicą rodzinną.
Po przeczytaniu tej książki zaczęłam zastanawiać się, czy w mojej rodzinie też jest jakaś tajemnicza historia. I przypomniałam sobie takową, nawet dwie historie, w których wyjaśnieniu osobiście maczałam palce.
Moi dziadkowie pochodzą z Grodna. Po wojnie zostali przesiedleni do Polski i zamieszkali w Krakowie.
Poniewierają się po domu i w piwnicy do dziś różne dziwne rzeczy:
Talerz sygnowany pieczęcią Bavaria Schumann. Piękny, nie spotykany dziś wzór.
Słownik języka niemieckiego pisany gotykiem
Komplet srebrnych widelców i łyżek
Zegarek na łańcuszku i wiele innych staroci, których historia i przeznaczenie jest mi do dziś nieznane.
Przyszedł taki moment w moim życiu, że zaczęły mnie interesować korzenie własnej rodziny. Szperałam po piwnicach i archiwach, przeglądałam stare zdjęcia, rozpytywałam żyjących członków rodziny.
Ze strzępów rozmów, zapomnianych opowieści i wspomnień poskładałam do kupy historię pochodzenia i dzieje talerza z pieczęcią Bavaria Schumann i pozostałych znalezionych szpargałów.
Moja Babcia miała starszą siostrę Anielę. Także ona wraz z mężem opuściła rodzinne miasto i wyjechała do Polski. W 1945 roku Kraków był przeludniony. Tłumy repatryjantów wysiadały na dworcu w Krakowie i snuły się po mieście szukając noclegu. Zajmowali opuszczone, zrujnowane budynki, żeby choć chwilę odpocząć w drodze na Zachód. Tam obiecano im dać mieszkania i gospodarstwa poniemieckie. W Krakowie nie mogli zostać.
Babcia uparła się, że do Wrocławia nie pojedzie. Chciała zostać w Krakowie, bo był podobny do Lwowa, który kochała. Dziadek - oficer X Pułku Ułanów Litewskich musiał chyba wykorzystać wszystkie swoje znajomości, ale udało im się zostać w Krakowie. Aniela z mężem wyjechali do Wrocławia.
Z lekcji historii wiadomo, że Niemcy opuszczając w 1945r swoje mieszkania i domy byli przekonani, że zaraz tam wrócą. Nie zabierali niczego.
Dziś przypuszczam, że Aniela z mężem zajęła jedno z poniemieckich mieszkań w centrum Wrocławia. Zastała mieszkanie w pełni wyposażone. Nie cieszyła się jednak nim długo. Wkrótce zmarła bezpotomnie na cukrzycę, a zaraz po niej jej mąż.
Do dziś krążą w rodzinie opowieści, jak Babcia Marysia zwoziła do Krakowa majątek pozostawiony przez zmarłą siostrę. Sama w domu nie miała nic. To były ciężkie czasy. Część z rzeczy sprzedała, część uległa zniszczeniu. Przywiozła także swoją siostrę i jej męża. W trumnie. Powiedziała, że wszyscy muszą być razem. Na cmentarzu mają własny "pokoik".
Dziadek był przystojnym mężczyzną. Wysoki, szczupły i na dodatek ułan. A za mundurem, wiadomo, panny sznurem. Młodo się ożenił. To były czasy wojny polsko-bolszewickiej. Mężczyźni rzadko bywali w domu. Młode, "słomiane wdowy" nudziły się niemiłosiernie i wykorzystywały każdą okazję do zabawy i flirtowania
Żona dziadka musiała nieźle szaleć, skoro ten, zaniepokojony pogłoskami o jej zdradzie, niespodziewanie wrócił do domu. I zastał żonę z kochankiem w łóżku. Nikt nie wie, czy wówczas małżeństwo się rozpadło, czy dopiero chyliło się ku upadkowi, faktem jest, że żona dziadka zaszła w ciążę. W krótkim czasie urodziła córkę Ninę.
Dziadek ożenił się po raz drugi. Przez 70 lat, kolejne pokolenia mojej rodziny żyły w przeświadczeniu, że Nina jest córką dziadka. Pisała kartki do swojego przyrodniego brata zwracając się do niego "kochany braciszku". Po śmierci dziadka została zgłoszona jako jego spadkobierca. Przyjeżdżała z Sopotu po pamiątki po swoim ojcu. Nikt nie wierzył wcześniejszym zapewnieniom dziadka, że to nie jest jego córka.
Kiedyś, parę lat temu z ciekawości postanowiłam "rzucić okiem" na akta sądowe postępowania spadkowego po dziadku.
Ze zdumieniem odkryłam, że nie ma w nich żadnych dokumentów potwierdzających pochodzenie domniemanej córki. Sąd oparł się jedynie na oświadczeniu matki, że dziecko urodziło się w trakcie trwania jej związku małżeńskiego z dziadkiem.
Napisałam do urzędu stanu cywilnego wniosek o udostępnienie aktu urodzenia. To co ujrzałam, na długo odebrało mi mowę. W akcie urodzenia Niny jako ojciec figurował zupełnie inny człowiek, nie nosiła także nazwiska rodowego po dziadku.
Choć od momentu zakończenia sprawy spadkowej minęło 40 lat, wniosłam do sądu wniosek o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku. W swojej naiwności liczyłam na to, że w ramach wznowionego postępowania, wobec wyraźnych wątpliwości co do pochodzenia Niny, sąd zechce wyjaśnić sprawę wykorzystując możliwości jakie stwarza dzisiejsza nauka i zleci wykonanie badań genetycznych w celu ustalenia pokrewieństwa. Doszłam ze sprawą aż do Sądu Najwyższego.
I pomimo, że ostatecznie sąd orzekł, że Nina nie jest córką dziadka, tajemnicy nie udało mi się wyjaśnić. Nina, dziś 80-letnia kobieta odmówiła wspólpracy. Nie udało się jej zmusić do złożenia wniosku o zaprzeczenie ojcostwa i zrobienia badań genetycznych. W listach kierowanych do kolejnych instancji sądu upierała się, że jest córką dziadka, ale nie potrafila wyjaśnić dlaczego nosi inne nazwisko rodowe i dziadek nie figuruje w akcie urodzenia jako jej ojciec.
Tajemnicę zabierze ze sobą do grobu.
Kiedyś, po złożeniu do sądu wniosku o wznowienie postępowania w sprawie nabycia spadku, miałam dziwny sen. Śnił mi się dziadek, jak uśmiecha się do mnie z portretu wiszącego na ścianie.
Uśmiechnęłam się do niego również.