środa, 27 lutego 2013

Zima się kończy, czas pomyśleć o zimie

Jak już pisałam, mieszkam w domku jednorodzinnym na wsi. Palę drewnem, czasami dobrej jakości węglem.
Palę czyli:
1. Ogrzewam dom kominkiem
2. Gotuję na drewnie - mam kuchnię kaflową
Z tą kuchnią to jest taka historia, że ze studenckich czasów wyniosłam miłość do starych chałup drewnianych. A w chałupach wiadomo paliło się w piecu kaflowym czyli tzw. kuchni. Do tego doszła jeszcze niechęć do uzależniania się od centralnie dystrybuowanych mediów czyli gazu i wody. ( prąd wobec braku alternatywy musiałam pokochać) I tak w czasach, gdy wszyscy burzą piece uznając je za przeżytek, wymyśliłam, żeby w nowym domu wybudować piec.
Najpierw trzeba było znaleźć zduna. Zdunów było bez liku, tylko żaden pieca postawić nie umiał. Wreszcie znalazł się jeden dziadek. Jak zbudował, tak zbudował. Najważniejsze, że się pali.


Dzisiaj kuchnia w 40 % służy mi do ogrzewania domu i w 60% do gotowania. Kominka uzywam tylko w czasie dużych mrozów. Nie muszę pisać jaka to oszczędność. W zimie zużywam około 12 m3 drzewa. Cena 1 m3 drewna opałowego w naszych okolicach waha się od 160 do 240 zł. Najtańsza jest olcha i brzoza.
Olcha jak wyschnie dobrze się łupi na mniejsze kawałki, co nie jest bez znaczenia przy kuchni, bo nie wchodzą do niej wielkie kawały. Poza tym jak sucha doskonale się pali. Brzozą można palić nawet mokrą. Jest to jedyne drewno, które pali sie nawet po ścięciu.
Drewno kupuję wczesną wiosną, jak tylko zejdą śniegi co oznacza - da się wyjechać na górę.
Jest wtedy w sprzedaży najczęściej drewno letnie już przesuszone, bądź zimowe. Jak wiadomo drewno należy ciąć w zimie, bo wtedy jest najbardziej suche. W lecie ze ściętej brzozy woda aż  kapie.

Kupowanie drewna na wiosnę ma same zalety. Ceny sa niższe, bo sprzedawcy chcą się pozbyć starych zapasów. Poza tym mokre drewno przez lato potrafi przeschnąć na tyle, że można nim bez problemów palić w zimie. Z tego powodu nie kupuję dębu. Lato to za mało, żeby go wysuszyć, mokry nie chce się palić  i powoduje zarastanie komina.( coś się tam wytrąca)
A co oprócz kupnego drewna. Mam na działce spory zagajnik. Kiedyś jak drzewka były małe, sadziłam je gęsto, bo  nie miałam wyobrażenia jakie to wielkie urośnie. No i urosło, no i nadszedł czas na żniwa.
Trzeba część wyciąć, dużą część podciąć.
Nie będą to jakieś oszałamiające ilości, ale zawsze trochę będzie.

Wyznaję zasadę, że nic nie wyrzucam i nie palę bezmyślnie. Przez wiosnę,  lato i jesień gromadzę różne obcięte gałązki i gałęzie: z drzew owocowych, z malin, z ziół które drewnieją w jesieni. Wiążę to w pęczki i układam wzdłuż ściany.Trochę się tego uzbiera. Co roku coś trzeba podciąć. Mam żywopłot z tui  długości 180 m. Ma 15 lat, co roku jest cięty, bo wyrosłyby już drzewa. Gałązki świetnie nadają się na rozpałkę, nawet mokre się palą.
Mam nawet zamiar zbierać żołędzie z dębów co rosną na działce. W tym roku była tego chyba tona.

I to wszystko wędruje do pieca i daje realne oszczędności. Oczywiście paląc same chabyździa człowiek by nie przeżył zimy. Co prawda dają dużo ciepła, ale palą się za szybko. Zaletą jest, że tworzą popiół który utrzymuje  długo żar, więc rano odpada ponowne rozpalanie w kominku.

Na kuchni oczywiście też gotuję, co daje realne oszczędności w zużyciu prądu.
No i ta atmosfera - bezcenne :)

sobota, 23 lutego 2013

Badanie żywej kropli krwi

W zeszłym tygodniu, głównie dla zaspokojenia ciekawości, poszłam na badanie żywej kropli krwi.
Oceniłam to, jako stratę pieniędzy. Pani wszystkim mówiła to samo.
Dzisiaj, po przespaniu się z problemem doszłam do wniosku, że to co mówiła nie jest głupie.

Generalnie Pani wszystkim , którzy do niej poszli wykryła grzybicę przewodu pokarmowego.
Pomijając fakt, że zapisała to samo ziołowe lekarstwo, w tej samej firmie, które należało kupić na jej nazwisko, żeby mieć w cenie hurtowej, jej diagnoza dała mi do myślenia. Czy ja ma grzybicę przewodu pokarmowgo?

Staram się jeść ekologicznie, nie kupuję sklepowego badziewia, używam cukru w śladowych ilościach, nie jadam antybiotyków. A jednak nie zawsze z trawieniem mam w porządku.

Zaczęłam czytać w internecie na temat grzybicy. Okazało się, że to jest choroba cywilizacyjna. Wogóle w jelitach żyje kilkadziesiąt rodzajów grzybów, część jest pożytecznych. Pozostałe potrafią zaszkodzić, gdy rozwiną się w nadmiarze. A rozwijają się w nadmiarze jak się je cukier i białe pieczywo.

Generalnie grzybica jest nieuleczalna. Zarodniki grzybów pływają we krwi przez 3 lata i przez 3 lata potrafią zakażać jelita w sprzyjających warunkach. Jedyne na nie lekarstwo to zmiana diety - bez cukru, bez białej mąki i bez antybiotyków.
Nie będę pisać jak leczyć grzybicę jelit. Można to wszystko wyczytać w internecie.Warto jednak się nad tym zastanowić i przeanalizować co się tak naprawdę je i jaki to ma wpływ na organizma.

Pani powiedziała również, że w mam za mało cholesterolu we krwi  i powinnam jeść kolagen.
Że cholesterol i kolagen budują wszystkie komórki, więc wobec ich braku mam uszkodzone jelita i komórki oraz problemy z kręgosłupem i stawami.

Prawda jest taka, że prawie wogóle nie jem mięsa, zdecydowanie wolę dietę roślinną. We wszystkich badaniach wychodziło mi, że nie mam choresterolu, ciśnienia i cukrzycy, a osiągnęłam już wiek w którym te przypadłości są powszechne. Czy zatem powinnam poprawiać sobie zdrowie?

Postanowiłam zrobić eksperyment. Zgodnie z zaleceniem Pani kupiłam tchawice  - wieprzowe bo wołowych nie było. Gotowałam to to dwa dni, najpierw samo, później z jarzynami jak rosół. Dodałam żurek własnej produkcji. Da się zjeść. Trochę rośnie w gębie jak człowiek sobie uświadomi co było włożone do gara.
Myślę, że żurek raz w tygodniu wystarczy, więcej się boję, żeby nie wywołać dny moczanowej zwanej inaczej podagrą, która może być  efektem diety z dużą ilością mięsa.

A pozostałości po żurku zjedzą psy. Im pewnie to też pomoże na kręgosłup i stawy.









sobota, 16 lutego 2013

Moje chorobliwe przypadki czyli jak się leczyć

To co teraz napiszę proszę nie naśladować w sposób bezkrytyczny. Każdy człowiek jest inny i każdemu szkodzi i pomaga coś zupełnie innego.

Zawsze miałam uraz do lekarzy. W mojej karierze pacjenta zawsze lekarzom udało się coś spieprzyć.

1. Pamiętam wizyty u pediatry, który zapisywał dziecku profilaktycznie antybiotyk na katar,
2. Pamiętam awanturę z pielegniarką, która chciała obowiązkowo szczepić dziecko na różyczkę, pomimo, że po poprzednim szczepieniu chorowało na różyczkę poszczepienną, że aż mąż się zaraził.
3.Pamietam jak mi  4-letniemu dziecku lekarze zaserwowali  ściąganie paznokcia z palca, pod który wlazła drzazga
4. Pamietam jak paznokieć wrastał mi w palec i chcieli go po prostu wyciąć
5. Pamiętam guzy na tarczycy, pamiętam cysty na jajnikach, gdy chciano mi usunąć tarczycę (bo przecież niepotrzebna) i  jajniki wraz z macicą,
6. Wiele było takich przypadków.

Dzięki Bogu i zdrowemu rozsądkowi żyję do dziś, mam tarczycę w całości, zachowałam  jajniki i macicę, uniknęłam też ściągania paznokcia.

Podam tutaj kilka sposobów na różne dolegliwości, które sprawdziłam na sobie samej i na moim dziecku.

1. Drzazga pod paznokciem - należy kąpać palec kilka razy dziennie na zmianę w silnym roztworze nadmanganianu potasu i rivanolu. Przez co najmniej dwa tygodnie. To jest rada pielęgniarki ze  szpitala, w którym jako dziecku, chciano mi zdejmować paznokieć. Na szczęście tak się darłam i wierzgałam, że lekarz nie wytrzymał nerwowo i wyszedł, a wtedy pielęgniarka zasugerowała mojej mamie  sposób, pozwalający na uniknięcie zdejmowania paznokcia.
Drzazga przyschła do paznokcia i po pewnym czasie wyrosła do góry razem z paznokciem

2. Wrastający paznokieć. Jest wynikiem wycinania paznokci po bokach. Co zobić? Nic. Zacisnąć zęby, kupić albo pożyczyć od męża buty z szerokim nosem, nie wycinać, nie oglądać, można kąpać palec w mydlinach. Trwa długo. U mnie prawie rok ale to tylko dlatego, że ciągle nie wytrzymywałam i wycinałam wrastający paznokieć. Była chwilowa ulga, a po paru dniach paznokieć wrastał od nowa.

3. Grypa . Grypa pojawia się nieoczekiwanie tak jak u mojej córki. Wieczór położyła się zdrowa, rano wstała z temperaturą 39 stopni i bólem w kościach. Przez dwa dni wytrzymała z temperaturą 40 stopni. Po teraflu temperatura momentalnie spadła. Teraz jest w granicach 39 stopni. To normalne przy grypie.
Córka leży w łóżku i to jest jedyny sposób leczenia grypy - leżeć w łóżku, i utrzymywać gorączkę na poziomie 38-39 stopni. Dopadło ją we wtorek, dziś jest sobota i jest już lepiej. Myślę, że pozostanie w łóżku przez cały tydzień. Na pewno nie pójdzie do szkoły,  nawet jak nie będzie leżeć w łóżku.

5. Katar. To wypraktykowałam na sobie. Jak zaczyna drapać w nosie i gardle trzeba pić herbatę z cynamonem, imbirem cytryną i miodem. Cynamon ma właściwości przeciwwirusowe, imbir rozgrzewa.
Na noc trzeba nalać gorącej wody do termoforu i rozgrzewać zatoki czołowe i policzkowe. Można też rozgrzewać stopy bądź nasmarować stopy maścią rozgrzewającą i ubrać skarpety.
Po takiej kuracji katar nawet jak się pojawi, to bez fazy lejącej i głowobolącej. Da się z takim katarem funkcjonować, bo ładnie spływa z nosa. I nos pozostaje nie uszkodzony :) I jak ktoś gorączkuje, nie zbijać temperatury. Brak gorączki nie świadczy o wyzdrowieniu. Podwyższona temperatura po prostu leczy.

6. Stłuczenia kolan, siniaki, stany zapalne stawów. Na to jest kapusta. Stłuc liść kapusty, od wewnątrz, tak żeby go nie uszkodzić na wylot i przykładać na noc na bolące miejsce. Kapusta to cudowny lek. Działa przeciwbólowo i przeciwzapalnie. Wrażliwi powinni smarować skórę tłustym kremem. Przetestowałam na sobie przy leczeniu stanów zapalnych ścięgien achillesa. Działa rewelacyjnie.

I na koniec powiem, że wyznaję zasadę, że  nie używam w leczeniu podstawowych chorób żadnych chemikaliów, zwłaszcza tych mocno reklamowanych.
W apteczce mam tylko aspirynę - to w razie zawału   i wodę utlenioną.

O leczeniu tarczycy opowiem innym razem.

niedziela, 10 lutego 2013

Kocham moje auto, Niech mu Pan Bóg da długie życie

Czytam ostatnio dużo na temat, jakim to kłopotem jest samochód, że trzeba naprawiać, odśnieżać, że to kosztuje i że w związku z powyższym taniej jest z samochodu zrezygnować.
Niestety ta teoria nie przekłada się na liczbę samochodów w mieście, wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że ilość ich rośnie.
A ja kocham mój samochód. Jest mi potrzebny do życia i nie wyobrażam sobie sytuacji gdyby go nie było.

To jest mój drugi samochód. Wyznaję zasadę, że kupuję samochód nowy, ale z najniższej półki cenowej.
Obecnie jeżdżę seicento z 2004r. Nie trudno obliczyć, że samochód ma prawie 10 lat i sprawuje się bez zarzutu. Fiat ma to do siebie, że jego naprawy kosztują niewiele. Czy jest bardziej awaryjny. Mechanik mówi, że wszystkie samochody się psują.

Czy dbam o niego? I tak i nie.

1. Wożę samochodem psy, materiały budowlane, meble. Tylne siedzenia się składają, robi się kombi.
Tapicerka jest w stanie ....agonalnym.
2. Blacha zaczęła korodować w niektórych miejscach, boki są porysowane i powgniatane  przez innych użytkowników supermarkerowych parkingów.
3. Wycieraczki mają tylko jeden bieg - parę lat temu włączyłam je jak były przmarznięte do szyby i coś się popsuło. Nie naprawiam bo  sam silnik kosztuje 200zł, a po co wymieniać jak przecież działają.
4. Klapa bagażnika spada mi na głowę.
5. Od dłuższego czasu tłucze się zawieszenie - można z tym jeździć.

Jednocześnie:

1. Zainwestowałam w gaz. Koszt miesięcznych dojazdów do pracy i z pracy wynosi teraz ok 250 zl ( 1200km)
2. Przeglądam instalację gazową dwa razy do roku, naprawiam wszelkie usterki na bieżąco.
3. Wszelki dziwne stuki i puki na bieżąco kontroluję i naprawiam
4. Zmieniam regularnie opony, zużyte wymieniam na nowe.
5. Amortyzatory wymieniam jak z nich cieknie, wachacze, jak na przeglądzie rejestracyjnym mówią że trzeba, doładowuję w zimie akumulator i wymieniam go co dwa lata ( już stałam na ulicy z powodu padnietego akumulatora)
6. Korzystam z ubezpieczenia z funkcją holowania. Daje poczucie bezpieczeństwa.
7. Intuicyjnie wiem, na co sobie mogę pozwolić, kiedy trzeba interweniować natychmiast, a kiedy można poczekać. Naprawiam auto w chwilach przypływu gotówki, a nie wtedy gdy coś pada.

Nie jestem w stanie funkcjonować bez samochodu. Mieszkam 3 km od głównej drogi, brak jest we wsi komunikacji. Jak kiedyś zepsuł sie samochód musiałam te 3 km pokonywać na nogach o 5 rano. Fajnie się idzie ale nie jak człowiek spieszy się do pracy.
Jeżdżę do pracy na 6 rano. Ma to swoje dobre i złe strony. Łatwiej dostać sie do miasta ale trzeba wcześniej wstawać. Chodzenie na busa na 5.00 rano, w zimie, 3 km , przez ciemny las, wilki wyją brrr - watpliwa przyjemność :)
Wożę psy do weterynarza i na wycieczki.
Jeżdżę z psami nad morze.
Do busów nie chcą zabierać.
Jak żyć bez samochodu, jak żyć.
Konluzja jest taka.

Samochód daje mi wolność.

A teraz o kosztach rocznych, tych podstawowych.

Dojazd do pracy + inne jazdy, koszt gazu i benzyny: 300 zł  x 12miesięcy = 3600zł + 50 zł x 6 miesięcy = 300zł  Razem daje 3900zł.
Ubezpieczenie 800zł
Naprawy, przeglądy itp : trudno oszacować, nie robię zapisków weżmy 2000zł
Razem robi to kwotę 6700 zł : 12 = 558zł miesięcznie

Gdybym nie miała samochodu:
bus dziennie 10zł, miesięcznie wychodzi 200zł + przejazdy po mieście środkami komunikacji miejskiej 3,80zł za przejazd x 20 przejazdów = 76zł (optymistycznie) albo karta miejska na wszystkie linie 94zł.
Daję kwotę 294 zł miesięcznie.

Pytanie czy dla 264 zł miesięcznie warto rezygnować z wygody i wolności?